Trzeba przyjechać po północy i mieć co czytać. Ostatnio nawet nie doczytałem do końca, bo stałem wszystkiego dziesięć minut, a artykuł był bardzo długi.
W PRL ludzie brali książki.
Wtedy to do kolejki w ogóle różne rzeczy brano. Na przykład mnie, jako kartę przetargową, by kupić więcej cukru.
Teraz to między 10 a 12 zamiast dzieci trzeba wziąć dziadka, choć nie wiem, czy to bezpieczne.
A psa, żeby wyjść z domu.
Tylko nie wiem, czy do lasu.
Patrzę na te ograniczenia generalnie ze zrozumieniem, to jest naprawdę ważne, byśmy się nie widywali. Inna rzecz, że zamknięcie lasów to już przesada. Poza tym, jakby się bliżej przyjrzeć prawnym fundamentom tych zakazów, też się mnożą wątpliwości. Począwszy od wprowadzania de facto stanu klęski żywiołowej bez wprowadzania go de iure.
A zamknięcie w czterech ścianach może być dla ciebie inspirujące?
Pewnie. Mało jednak mam okazji, by się nad tym zastanowić. Z zazdrością czytam o moich rodakach, którzy od miesiąca umierają z nudów, ja mam od miesiąca w domu przestrzeń coworkingową połączoną z przedszkolem. Wymyślanie aktywności dla dzieci jest w takich warunkach wyzwaniem.
Gdy się kończą zabawy pamiętane z dzieciństwa, ludzie zaczynają szukać czegoś w sieci.
Niestety, te rzeczy, które ja robiłem najczęściej jako dziecko, odpadają, bo nie jest to dobry moment na wspinanie się po drzewach czy szwendanie po podwórku. Często kapitulujemy i sięgamy po kreskówki. Staram się, by Janek i Zosia jak najmniej tego oglądali, ale wychodzi różnie.
Jak się słucha twoich tekstów, to ich znakiem rozpoznawczym jest ciekawość świata. Jak ją zachować, gdy siedzi się non stop z rodziną w domu.
To jest świetny moment, żeby nadrobić zaległości w literaturze albo dla odmiany obejrzeć coś dobrego, nie tylko Netfliksa. Mam taką ambicję, by sięgnąć na swoją shelf of shame – półkę wstydu, na której stoją książki, które kupiłem wiedziony szlachetnym snobizmem i teraz sobie stoją, bo nie zdążyłem po nie sięgnąć.
Co jest na tej półce?
Od dawna mam się zabrać za „Edelmana – Życie. Do końca" Beresia i Burnetki, w kolejce czekają jeszcze zebrane scenariusze Majewskiego i „Kuroń" Bikont i Łuczywo. Ach, i jeszcze biografia Żuławskiego – obiecałem siostrze, że przeczytam.
A zagęszczenie w domu sprawia, że jesteście ze sobą bardziej zżyci czy pojawiły się groźby karalne?
Pewnie jeszcze nie zasłużyliśmy na niebieską kartę, ale nie ma co się czarować – łatwo nie jest. Staramy się nie pozagryzać.
Z tego, co pamiętam, jesteś ze swoją żoną bardzo długo i tak się zastanawiam, czy w tej ekstremalnej sytuacji można się o człowieku dowiedzieć czegoś nowego?
Na pewno doświadczamy teraz zagęszczenia relacji. My się z żoną nie tylko szalenie kochamy, ale – co ma w tej sytuacji pewne znaczenie – po prostu lubimy, więc nie ma tu jakiegoś kłopotu. Gorzej jest z dziećmi, bo ich nudy nie da się uniknąć. I ten wstyd, kiedy siedzisz przy kompie, a syn z drugiego pokoju zawodzi: „Tato! Pobaw się ze mną!". Trochę pomaga to, że mamy niezłe warunki mieszkaniowe i możemy się pochować. Ja zszedłem do piwnicy, by z tobą pogadać, więc nie będzie tej sytuacji, jak w tym filmiku z czasów sprzed pandemii, gdy jakiemuś ekspertowi dzieciaki weszły w kadr, po czym bohatersko wyciągała je gosposia. Poza tym nie mamy gosposi.
Nie masz takich sytuacji?
Mam je sto razy dziennie: w jednej ręce telefon, w drugiej córka – bo wtedy nie płacze. Ale bez przesady – wszyscy się do tego dostosowujemy. I ja z tą córką, i mój rozmówca, który musi jej słuchać. Wszyscy wiemy, w jakiej sytuacji żyjemy – najczęściej spotykam się ze zrozumieniem.
Za to nabywasz nowe doświadczenie.
Może czasem trochę nużące. Na dłuższą metę na pewno.
Niektóre twoje teksty kojarzyły mi się zawsze z Mironem Białoszewskim z okresu „Ach, gdyby nawet piec zabrali" i zastanawiam się, czy nie w twoim stylu byłoby zrobienie czegoś podchodzącego pod poezję codzienną.
Jak najbardziej. Staram się zresztą tak od dawna robić; szukam w codzienności spraw niecodziennych, czego przykładem choćby Nikifor. Mam nawet żal do rzeczywistości, że tyle obowiązków na mnie zrzuciła, bo chętnie bym wykorzystał tę kwarantannę. Choćby po to, by trochę oddechu złapać. Premiera też nie pomaga.
Masz takie poczucie, że ta epidemia jest czymś, co nas wszystkich łączy i zrównuje?
Jeśli ten stan potrwa dłużej, to niewykluczone, że będzie miał formacyjny charakter dla całego pokolenia, zrewiduje nam rzeczywistość we wszystkich wymiarach. Z całą pewnością także powstanie więcej takich „Śpiewników domowych". Ten powstał w warunkach przed kwarantanną.
Obydwaj jesteśmy z rocznika 1982, więc pokoleniowo powinniśmy widzieć rzeczy podobnie. Brakowało nam dotąd takiego wydarzenia, które potem będziemy wspominać przez resztę życia, bo upadku komunizmu specjalnie nie pamiętamy.
Ja coś tam pamiętam. Ale istotnie, najpierw izolacja, potem pewnie mniejszy czy większy kryzys. Nie wiemy, jak wielkie straty to przyniesie, jak się w tym odnajdziemy. Nie wiemy nic. Można oczywiście mówić teraz takie frazesy: popracuję nad sobą, to jest czas, żeby zrewidować swoje myślenie, odrzucić głupoty i zająć się tym, co ważne...
Wszyscy tak mówią.
Tak naprawdę nie wiemy nic, spotyka nas wyjątkowo mocne i egalitarne doświadczenie. I mam wrażenie, że cały czas jesteśmy w poprzedniej rzeczywistości. W TOK FM na przykład wciąż regularnie emitują wiadomości sportowe.
Tylko że sportu nie ma.
No właśnie, słucham tego z coraz większym rozbawieniem. Newsy o tym, jak jacyś piłkarze nie zgadzają się na obniżki pensji, albo o tym, jak drużyna z Mińska rozbiła drużynę z Grodna, bo przecież na Białorusi cały czas trwają rozgrywki. Prawda jest taka, że nie bardzo jest o czym mówić. Nie winię oczywiście dziennikarzy, ale to jest jakiś przykład na to, że my się wciąż dostrajamy do nowej rzeczywistości.
Tylko wejście do nowej rzeczywistości w tym przypadku oznacza wysłanie na przymusowy urlop tych dziennikarzy sportowych, którzy to przygotowują.
W znakomitej większości aspektów życia jesteśmy w defensywie wobec pandemii. I na pewno to się odbije na aktywnościach twórczych. Obawiam się tylko, czy nie zaleje nas fala opowieści z kwarantanny, siłą rzeczy bliźniaczo do siebie podobnych. Ba, ja się boję, czy my teraz tego nie uprawiamy w tej rozmowie.
Jesteś wyeksploatowany twórczo po ostatniej płycie?
Chyba spełniony. Powiedziałem to, co chciałem powiedzieć. Cholernie chciałem się podzielić swoją optyką, spojrzeniem na świat i pod tym względem jestem spełniony na 100 proc. Piszę wtedy, gdy nie mam innego wyjścia. Więc w obecnej sytuacji widzę pewien potencjał.
Czy ja dobrze słyszę na tej płycie ludyczne inspiracje?
Owszem, ale pozaczepiane w konkretnych kręgach kulturowych. W ogóle przy tym albumie było trochę inaczej niż zwykle: przyszedłem do Webbera z gotowymi tekstami i szkicami utworów, i wciągnąłem go w ten projekt. Cała muzyka na tej płycie była odpowiedzią na to zaproszenie, wyjątkowo zresztą udaną. Inspirowana kulturowo różnymi miejscami na świecie, ale bardzo Webberowa. Oczywiście nie była to praca zdalna, my się dosyć często widujemy.
Jako doświadczony raper, który ma wiele płyt na koncie, stoisz przed dylematem, by trzymać się korzeni czy iść za tym, co się dzieje dziś w hip-hopie?
Rozstrzygnąłem go dawno temu, od zawsze stoję trochę z boku. Przede wszystkim uciekam daleko od kanonów rapowych, próżno szukać u mnie autotune'a. Słucham takiego rapu, który mnie buja, który płynie – znalezienie tych cech we współczesnej muzyce nie jest najłatwiejsze, ale nie ustaję w wysiłkach.
Mam też wrażenie, że jesteś z płyty na płytę coraz bardziej szczeciński. Coraz bardziej osadzony.
No pewnie. To jest miejsce, w którym żyję i z którym jestem mocno związany. Ale ostrożnie z wnioskami – fakt, że to jest Szczecin, nie zamyka horyzontu. Chodzi po prostu, by o ogólnych, abstrakcyjnych rzeczach opowiadać poprzez szczegół i konkret. Dlatego sięgam na swoje podwórko. Poza tym tu łatwiej o dłuższe odstępy między płytami, co jest jednak cholernie zdrowe.
Zwykle trwa to trzy–cztery lata. Jak za dobrych czasów czekało się na nowe płyty Beastie Boys.
Tak, tylko teraz te trzy–cztery lata znaczą coś zupełnie innego niż kiedyś. Dawniej to był drobiazg, dziś to już cała era w muzyce.
A skąd biorą się te przerwy?
Pojęcia nie mam. Tak wychodzi.
Będziesz coś pisał o tym, jak dziś wygląda Polska?
No cóż, obowiązki mam polskie. Pewnie, że będę. Na „Śpiewniku" jest np. esej na temat: „Pogoda a sprawa polska".
Obserwujesz politykę? Kręci cię to?
Obserwuję politykę z patologicznego przyzwyczajenia. Z każdym dniem świat polityki karykaturalizuje się coraz bardziej, władza już nawet nie udaje braku pogardy dla opozycji czy lekceważenia dla procedur. Erozja systemu prawnego jest oczywista. Jeszcze niedawno byłem przekonany, że tych wyborów nie będzie, że PiS tylko tak gra.
Poszedłbyś na te wybory?
Nie wiem, czy to właściwe pytanie. One przyjdą do mnie.
To czy poszedłbyś do skrzynki?
Trudno to w ogóle traktować jako wybory. Ani kampanii przed nimi nie było, ani tajności w nich nie ma, ani bezpośredniości... Jak traktować osoby wyłonione w takich wyborach? Co to za przedziwna predylekcja PiS-u do obsadzania ważnych stanowisk w niezgodny z prawem sposób? Nie mogliby uczciwie, dla odmiany?
Tylko co dalej z tym wszystkim?
Ja sobie tradycyjnie wiele obiecuję po Polakach. Jest taka masa krytyczna, której przekroczenie powoduje nasz opór. I przychodzi burza.
—rozmawiał Piotr Witwicki, dziennikarz Polsatnews.pl