Azarenka lubi zagrać z Łukaszenką

Po zwycięstwach w Indian Wells i Miami słychać coraz częściej, że Wiktoria Azarenka może wrócić tam, gdzie już była – na pierwsze miejsce w światowym rankingu tenisistek.

Aktualizacja: 10.04.2016 19:01 Publikacja: 10.04.2016 00:01

Fot. Clive Brunskill

Fot. Clive Brunskill

Foto: Getty Images/AFP

Jeszcze rok temu była w rankingu WTA poza pierwszą trzydziestką, ale rozmawiać z nią o pobycie w sportowej zapaści nie wchodziło w grę. – Ranking to tylko numer. Gdybym myślała, że nr 31 coś mówi o mojej wartości, to rzeczywiście byłby problem. Ale nie jest. Wciąż wiem, ile mogę osiągnąć – mówiła dziennikarzowi „New York Timesa".

W trudnym 2014 roku Azarenka zagrała tylko 24 mecze, stopa i kolano wciąż bolały, pierwsza połowa roku praktycznie poszła na straty, w drugiej też wiele radości nie było. Dopiero w styczniu 2015 roku trener Sam Sumyk powiedział, że Wika uwolniła się od bólu, ale nauczony przykrym doświadczeniem nie ogłaszał zbyt śmiałych planów. – Myślę, że z motywacją problemu nie ma, ale nie chcę zbytnio się podniecać i powiedzieć za dużo. 12 miesięcy wcześniej też się nam wydawało, że widzimy zielone światło – twierdził trener. Potem była zmiana Sumyka na Wima Fissette'a, nowy sztab szkoleniowy, kolejne miesiące treningów, które miały zdjąć z tenisistki rdzę.

Czytaj także:

Po dwóch latach chudych chciała z przytupem wrócić między najlepsze, którym należy się podziw i miliony dolarów. Trochę nie dowierzano, że jej się uda. Pamiętano jej słabo kontrolowane emocje, nagłą zmianę trenera i coraz groźniejsze kontuzje.

Jednak po finale w Indian Wells wygranym 6:4, 6:4 z Sereną Williams, po sukcesie w Miami, po niezłym starcie w Australian Open (choć miała pecha trafić na nadzwyczajne dni Andżeliki Kerber) wygląda na to, że mamy przed sobą nową Wiktorię, trochę spokojniejszą, bardziej zdystansowaną do świata, wyjątkowo pracowitą, znów po staremu skuteczną i zawziętą.

Długo leczyła rany duszy, jakie zadało jej rozstanie z piosenkarzem i aktorem Stefanem Gordym, znanym pod pseudonimem Redfoo. Dla tych, którzy pobieżnie znają amerykański elektropop i hip-hop – tym nadekspresyjnym facetem z wielką grzywą i dziwnymi okularami, który przez kilkanaście miesięcy siadał podczas najważniejszych turniejów na miejscach dla gości tenisistki. Redfoo próbował też grać w tenisa, wystartował nawet z dziką kartą do prekwalifikacji US Open 2013, ale w turnieju Northern California Sectional przegrał 1:6, 2:6 pierwszy mecz z jakimś nastolatkiem.

– Miałam zranione serce, naprawdę miałam. Przeszło, minęło, ale byłam załamana. Nie obawiam się dziś tego przyznać, to jest właśnie życie – mówiła reporterom Azarenka. Nie taiła, że lała ciche łzy właściwie cały rok po rozstaniu z Redfoo, ale też czegoś się nauczyła: zaczęła doceniać przyjaźnie, szukać lepszych relacji z ludźmi, zyskiwać nowych przyjaciół. Jeśli to wszystko prawda, tenis kobiecy może tylko zyskać, choć Agnieszka Radwańska zapewne bardzo się nie ucieszy.

Warto mieć znajomości

Wiktoria Fiodorowna Azarenka (po rosyjsku Azarenko, dla rodaków Azaranka) urodziła się prawie 27 lat temu w Mińsku radzieckim, ale wyjechała w świat już z Mińska białoruskiego. Po latach twierdziła, że tej przemiany prawie nie pamięta, bo wiele się nie zmieniło. W domu rodzinnym – żadnych luksusów. Małe mieszkanie, w nim osiem osób, trzy pokolenia, które cementowała babcia, z zawodu przedszkolanka.

Tenis pojawił się w życiu dziewczyny z powodów banalnych – mama Ałła była w mińskim klubie trenerką. Dziecko wychowywało się na kortach Narodowego Centrum Tenisowego z takimi sławami jak Maks Mirny i Władymir Wołczkow. Pierwszą poważną trenerką Wiki wcale nie była wiecznie zapracowana matka, tylko pani Walentyna Rżanich. Nauczyła oburęcznego bekhendu, pokazała podstawy techniki.

Ambicja i bojowość pojawiły się same i może dzięki nim Wiktoria została zauważona przez szefa białoruskiej federacji tenisowej Uładzimira (Władimira) Pieftiewa, najbogatszego białoruskiego oligarchę, szefa Biełtecheksportu – firmy z branży zbrojeniowej, także właściciela BT Tielekomunikacyi (inwestycje w zaawansowane technologie), Sport Pari (loterie, gry hazardowe), Diełowoj Sieti (operator internetowy), zakładów gorzelniczych Akvadiv i wielu innych przedsiębiorstw, przede wszystkim zaś człowieka z najbliższego otoczenia Aleksandra Łukaszenki. Można śmiało powiedzieć – prezydenckiego bankiera. Przez parę ładnych lat Pieftiew był na samej górze czarnej listy Unii Europejskiej.

Pierwszy pomysł był taki, żeby za pieniądze miliardera małą Azarenkę wysłać na treningi do Hiszpanii, konkretnie do Marbelli. Nie wyszło. – Nie umiałam powiedzieć po hiszpańsku jednego słowa, poleciałam tam sama, bez mamy, bo mama zawsze miała zajęcia. Owszem, byłam bardzo samodzielna, gdy miałam dziesięć lat, posłano mnie właściwie bez opieki, z luźnym dozorem innych rodziców, na turniej dziecięcy na Florydę i też dałam radę, ale w Hiszpanii mi się nie spodobało. Wróciłam na Białoruś – wspominała.

Druga córka bramkarza

Kolejny pomysł zrodził się z przyjaźni Ałły Azarenki z panią Wiktorią Chabibulin (za młodu obiecującą tenisistką), żoną Nikołaja Chabibulina, doskonałego bramkarza hokejowego, który właśnie osiągał szczyty w lidze NHL. Panie poznały się przez córki, Sasza Chabibulin czasem trenowała w mińskim klubie obok Wiki i próbowała zostać zawodową tenisistką.

Ale Wiktoria grała lepiej. – Miała 14 lat, uderzała piłki płynnie, mocno, aż miło było patrzeć, no i walczyła tak jak żadna z jej rówieśniczek – mówiła Wiktoria Chabibulin. Po naradzie z mężem decyzja zapadła – mała Wika dostanie wikt i opierunek w USA, także opłaci się jej trenera. W 2005 roku Azarenka pojechała do Paradise Valley spełniać swój amerykański sen. Pokój w domu Chabibulinów, obok pokoju Saszy, ma do dzisiaj.

– W Ameryce najpierw musiałam się nauczyć otwartej komunikacji z nowym światem. To nie było dla mnie naturalne, w końcu przyjechałam z dość zamkniętego kraju. Nie wiedziałam, że trzeba mówić, czego się pragnie, i wyrażać to w odpowiedni sposób – tłumaczyła się z pierwszych problemów w nowym otoczeniu. Nikołaj Chabibulin dał jej jednak mocne oparcie. Został mentorem i drugim ojcem, treningi tenisowe oddał w ręce Antonio van Grichena, byłego deblisty z portugalskiej drużyny daviscupowej, potem trenera Saszy Chabibulin. Praca Azarenki z van Grichenem szybko dała efekty.

– Poprawiałam się z roku na rok, bo naprawdę tego chciałam. Wiedziałam, co robię i po co to robię. No i czułam się jeszcze lepiej, świętując zwycięstwa, na które naprawdę zapracowałam – mówiła.

Po sukcesach w 2005 roku w juniorskich turniejach wielkoszlemowych Australian Open i US Open dość płynnie przeszła do wygranych w dorosłym tenisie. Widziano jej waleczność, czasem zaciekłość, dostrzegano również trochę przesadne emocje, które pokazywała w chwilach niepowodzeń. Potrafiła wygrywać z lepszymi, ale też przegrywać, zalewając się łzami – jedni mówili, że z żalu, większość, że ze wściekłości.

W tej wczesnej Wiktorii nie było wdzięku nastolatki. Krzyczała i jęczała po każdym uderzeniu jak Maria Szarapowa albo bardziej. Waliła w piłkę z taką mocą, jaką tylko mogła wykrzesać, nawet jeśli nie było to za bardzo potrzebne. Potrafiła być niekiedy opryskliwa dla rywalek i niechętna mediom. Jej publiczny wizerunek nie był przesadnie ugrzeczniony. Od początku jednak stawiała sobie cele najwyższe i mówiła o nich śmiało – chciała wygrywać w Wielkim Szlemie. Kiedy marzenia się nie spełniały natychmiast, rodziła się frustracja.

Trener życia

W 2010 roku w jej życiu pojawił się Sam Sumyk, dziś mocno zakorzeniony w USA francuski szkoleniowiec, który z Bretanii przywiózł do Ameryki nowatorskie metody treningu tenisistek. Miał się już wtedy czym pochwalić, prowadził karierę Wiery Zwonariowej, nieźle mu szło w pracy we Francji, swoją żonę Meilen Tu (późniejszą menedżerkę Azarenki) doprowadził do 35. miejsca na świecie.

Sumyk zdobył i wciąż ma szacunek środowiska, bo umiał dawać sobie radę z temperamentem młodych kobiet, wychodził poza sztampę długich godzin spędzanych z nimi na korcie, szukał nowych rozwiązań. Potrafił konsultować swe pomysły z Maurice'em Greene'em, mistrzem olimpijskim w sprincie, i z Olivierem de Kersausonem, świetnym francuskim żeglarzem.

Pracował z Azarenką pięć lat. Zaczęli w 2010 roku. Wiktoria opisuje Sumyka jako trenera jej życia, nie tylko tenisowego przewodnika, ale kogoś, kto potrafił jej uzmysłowić, jak duża jest przestrzeń między marzeniami a rzeczywistością.

– Tak w głębi duszy to jestem dobrą osobą. Dobrą i wrażliwą, mam serce. Jestem też jednak wojowniczką na korcie i w życiu. Wiem, że zrozumienie tego i zaakceptowanie mogło być dla wielu trudne – mówi dzisiaj.

Z Sumykiem też na swój sposób walczyła. – Nawet kiedy graliśmy w karty i przegrywała, za chwilę chciała cię zabić. Kiedy przyrządzaliśmy wspólnie lasagne, to jej musiała być zawsze lepsza – wspominał trener.

Tenisistka tłumaczyła, że to przez geny, a także wychowanie sportowe w Mińsku. – Zaczynałam grać w grupie 40 dzieciaków w sali, w której po prostu odbijało się piłki od ściany. Jeśli nie trafiłaś, czekałaś pięć minut na szansę drugiego odbicia, więc przymus bycia lepszą od innych musiał się pojawić. Przez pierwszy rok treningów nie zobaczyłam prawdziwego kortu tenisowego. W drugim roku byłam na korcie trzy razy w tygodniu przez godzinę, w grupie 25 dzieci. I to wszystko, reszta to ta nieszczęsna ściana i marzenia o grze na wielkich stadionach tenisowych – wspominała.

– Ale kiedy dziś widzę sześcioletnią dziewczynkę z prywatnym trenerem i siedmioletnią mającą własnego fizjoterapeutę, to mówię sobie, że to głupie. Za parę lat każde z tych dzieci z pewnością straci zainteresowanie tenisem, ponieważ nie ma żadnych relacji z rówieśnikami – dodaje.

Sumyk, mimo trudnych chwil, potrafił doprowadzić Azarenkę tam, gdzie chciała być. W 2012 roku została mistrzynią Australian Open, rok później powtórzyła sukces w Melbourne. W tych samych latach grała w finałach US Open. Oba przegrała z Sereną Williams, ale były to mecze, których intensywność i magnetyzm pozostał w pamięci na długo. Trener Sereny Patrick Mouratoglou powiedział po drugim z tych spotkań: – Serena i Wiktoria Azarenka rządzą kobiecym tenisem, dopiero potem jest cała reszta. Przez 55 tygodni była pierwsza w rankingu WTA.

Prezydent, ojczyzna, order

Nie była mistrzynią lubianą. Psuła sobie reputację, żądając wyjątkowo długich przerw medycznych, demonstrując na przemian nadzwyczajne słabości i nagłe odrodzenia, co trąciło oszustwem. Nie umiała się rozsądnie tłumaczyć z tego dość słabego aktorstwa, tak samo jak z niechęci do udzielania wywiadów. Jak już mówiła, zdarzały się wpadki: wspomniała na przykład, że traktują ją gorzej, bo nie jest Australijką lub Amerykanką, tylko jakąś obcą z Mińska.

Swoją drogą w Mińsku w zasadzie ją kochają, choć też nie jest to uczucie proste. Tenis nie jest na Białorusi sportem takim jak hokej, biathlon czy piłka nożna. To przede wszystkim miński Pałac Tenisa, w którym lubi poodbijać piłki sam pan prezydent. Turniejów poważnych brak, popularni są tylko ci, którzy jak Azarenka, Wołczkow, Mirny, Natasza Zwieriewa wyjechali i coś osiągnęli w świecie.

Wiktoria twierdzi, że polityką się nie interesuje, ale polityka w ojczyźnie na pewno interesuje się nią. Wiadomo – prezydent Aleksander Łukaszenko gra w tenisa i śledzi jej mecze. – Dawno temu trenowałem obok niej, miała może osiem lat. Nawet poprosiła trenerkę, by mogła popatrzeć jak gra jej prezydent. Można więc powiedzieć, że zaczynaliśmy razem. Nauczyła się – mówił kiedyś Łukaszenko podczas uroczystości w Pałacu Tenisa.

Azarenka nigdy nie powiedziała złego słowa na prezydenckie rządy, nigdy nie wspomniała o zmianie obywatelstwa, pojawia się w meczach Pucharu Federacji, chwali uroki stolicy, operę i teatr. Przyjeżdża często do Mińska, bo rodzina została w ojczyźnie. Jak trzeba było odbić parę piłek z prezydentem w czasie kampanii wyborczej w 2010 roku, to, rzecz jasna, odbiła.

Ta lojalność, niekiedy krytykowana, na pewno się opłaca. Prezydent przyznał Azarence po pierwszym australijskim zwycięstwie Order Ojczyzny III klasy. Państwo nie ma pretensji o to, że mistrzyni rakiety, od kilku lat mieszkanka Monte Carlo i właścicielka pięknej kalifornijskiej rezydencji w Manhattan Beach (zbudowanej za 7 mln dol.) na przedmieściach Los Angeles, nie ma żadnego związku z urzędem podatkowym w Mińsku, w dodatku może w stolicy Białorusi kupić wielki apartament i nikt nie zapyta, skąd pieniądze.

Co więcej, nawet wśród białoruskiej opozycji nie ma zgody, czy postawa Azarenki to służba propagandzie, czy też może ważniejsze jest to, że tenisistka stała się jedną z nielicznych osób z postsowieckiej republiki, o której na świecie mówi się niekiedy z podziwem. Jej mecze mogą jednoczyć więźniów i milicjantów – mówił jeden z opozycjonistów. Jest, jak jest – po każdym sukcesie do Azarenki dociera list z podziękowaniem, pochwałą i zaproszeniem do prezydenckiej siedziby. Ordery Ojczyzny wyższych klas też zapewne czekają.

Praca goi rany

W 2014 roku już nikt Wiktorii nie zarzucał, że udaje, kiedy kulejąc, schodziła z kortów. Przyznaje, że wtedy popełniła błąd, za wcześnie chciała wracać, naciskała, trener się zgadzał i klapa.

– Najtrudniejsze było dla mnie przyznanie się przed samą sobą, że nie jestem w pełni sił. Odrzucałam myśli o słabości, także depresji, przecież nic takiego nie miało prawa się mi zdarzyć – mówiła.

Szła na kort, trenowała, bolało, płakała, cierpiała. Szukała pocieszenia w malarstwie, muzyce, zaczęła kręcić amatorskie filmy, widziała, że na światowych kortach nadal rządzi prawie wszechmocna Serena, że rosną nowe siły: Eugenie Bouchard, Simona Halep, Garbine Muguruza, a ona jest bezradna.

Rozstanie z Sumykiem przyszło nagle, w lutym 2015 roku, po starcie w Australii. To trener powiedział, że odchodzi. – Było mi smutno, nie źle, ale zwyczajnie smutno. To było jeszcze jedno przykre rozstanie – mówiła Wiktoria.

Sam Sumyk, tłumacząc się potrzebą nowych wyzwań, wziął się do ratowania kariery Eugenie Bouchard (nieudanej, jak się potem okazało). Azarenka zaś wynajęła Belga Wima Fissette'a, który zasłużył się przy późnych sukcesach Kim Clijsters i wczesnych Simony Halep. Wika dołączyła również do ekipy dobrego trenera od przygotowania fizycznego, byłego żołnierza jednostek specjalnych, a także wieloletniego partnera treningowego Sereny Williams, Serba „Dużego Saszę" Bajina, co też okazało się dobrym posunięciem (ile w nim damskiej przewrotności, trzeba sobie dopowiedzieć samemu). I zostawiła Meilen Tu na stanowisku menedżerki, żeby nie burzyć dobrych układów biznesowych ze sponsorami.

W 2015 roku nie wszystko szło tak, jak Wiktoria sobie wymarzyła, ale trener Fissette nie komplikuje spraw, stawia na ciężką pracę. – Na początku października ubiegłego roku znaleźliśmy wreszcie rozwiązanie, by w pełni chronić stopę Wiki, i na początku listopada była w końcu gotowa do wysiłku – powiedział Belg.

Azarenka dodaje, że jej zapał, mimo chorób i okresów załamań, rozstań i zawodów uczuciowych, nigdy nie zgasł.

– Uczciwie mówię, nigdy w życiu nie miałam takiej motywacji jak teraz. Wciąż myślę o tym, gdzie są moje granice i jak je osiągnąć, ale dziś wiem, że za darmo niczego nie będzie. Wierzę, że jestem mocniejsza, szybsza i sprytniejsza niż w 2012 roku. Mam sposoby, by wygrywać, nawet gdy coś nie działa. Poprawiłam znacznie serwis. Jestem bardziej szczęśliwa w życiu prywatnym, mam też blisko siebie odpowiednich ludzi. Z nimi nigdy się nie poddam – stwierdziła w Indian Wells.

Antonio van Grichen, pierwszy trener Białorusinki na amerykańskiej ziemi, też zabrał głos. – Wika może znów być numerem 1 na świecie i wygrywać turnieje Wielkiego Szlema. Wszystko zależy od jej motywacji. Jeśli ją naprawdę ma, to zobaczymy ją na szczycie.

Na Twitterze Wiktoria Azarenka przedstawia się: „Dziewczyna z wielkimi marzeniami".

Jeszcze rok temu była w rankingu WTA poza pierwszą trzydziestką, ale rozmawiać z nią o pobycie w sportowej zapaści nie wchodziło w grę. – Ranking to tylko numer. Gdybym myślała, że nr 31 coś mówi o mojej wartości, to rzeczywiście byłby problem. Ale nie jest. Wciąż wiem, ile mogę osiągnąć – mówiła dziennikarzowi „New York Timesa".

W trudnym 2014 roku Azarenka zagrała tylko 24 mecze, stopa i kolano wciąż bolały, pierwsza połowa roku praktycznie poszła na straty, w drugiej też wiele radości nie było. Dopiero w styczniu 2015 roku trener Sam Sumyk powiedział, że Wika uwolniła się od bólu, ale nauczony przykrym doświadczeniem nie ogłaszał zbyt śmiałych planów. – Myślę, że z motywacją problemu nie ma, ale nie chcę zbytnio się podniecać i powiedzieć za dużo. 12 miesięcy wcześniej też się nam wydawało, że widzimy zielone światło – twierdził trener. Potem była zmiana Sumyka na Wima Fissette'a, nowy sztab szkoleniowy, kolejne miesiące treningów, które miały zdjąć z tenisistki rdzę.

Pozostało 93% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Upadek kraju cedrów