Tak mocno przeorał polską pokomplikowaną tożsamość, tak głębokie wykopał linie podziałów, że wydaje się wieczny jak debata o sensie narodowych powstań czy spór między endekami i ludźmi Marszałka.
Smoleńsk jako determinanta narodowej historii. Jako probierz mitologii naprzeciw racjonalizmu. Jako papierek lakmusowy postaw. Stosunku do Rosjan. Przekonania o dojrzałości wiary w nas samych. Czy mogło być inaczej? Czy może być inaczej?
Chyba wszyscy chronimy w sobie choć strzępki wspomnień z tego feralnego dnia. Przeżyłem go nieco inaczej niż większość Polaków, po drugiej strony kamery. Pamiętam swoje pierwsze odczucie: niedowierzanie. Człowiek, który przyniósł wiadomość, o samym zdarzeniu wiedział niewiele. Wiedział, że coś się wydarzyło, że zginęli ludzie, ale kto, w jakich okolicznościach? To była jeszcze zagadka. Na początku potraktowałem jego słowa jako głupi żart, ale chwilę później przyszła refleksja: przecież to nie jest temat do żartów. Coś musiało się jednak wydarzyć! Pognałem do samochodu, włączyłem radio i słuchałem serwisów. I znów refleksja: to się nie mogło wydarzyć, takie rzeczy po prostu się nie zdarzają.
W newsroomie Polsatu byłem w ciągu godziny. Spływały korespondencje. Coraz więcej faktów: nie żyje prezydent, jego żona, większa część delegacji. Powoli ujawniano nazwiska ofiar. Niektóre – tych, których znałem najlepiej, z którymi rozmawiałem ledwie dzień wcześniej – najboleśniejsze. Świat walił się tak szybko, tak dramatycznie. Pierwsze obrazki. Korespondencje niezawodnego Witka Batera, który dzwonił i opowiadał jako pierwszy. Potem kolejne programy na żywo. Wszyscy byliśmy jak potrąceni przez ciężarówkę. Trudno się było utrzymać na nogach. Czarne garnitury ciążyły jak pancerze. I ta nieobecność. Jakaś pustka emocjonalna, jakby wszystko co ludzkie wyciekło, rozpłynęło się w chłodnym powietrzu tamtej wiosny. Wróciłem do domu nocą, po wielogodzinnym programie na żywo. Do dziś mam w pamięci przerażającą ciszę miasta, przez które wracałem do domu. Jakiś patologiczny spokój Warszawy, która nie mogła zasnąć, o czym świadczyły migoczące nerwowo w domach światełka ekranów telewizyjnych.
Czym był ten dzień? Przejściem przez smugę cienia? Egzaminem z dojrzałości? Egzaminem z wiary? Pewnie niejedyny tuliłem w sobie kompletnie pomieszane emocje. Z jednej strony intensywny ból nieotwartej, ale realnie istniejącej rany. Z drugiej – zastępujące początkowe niedowierzanie poczucie pustki, jakiejś etycznej próżni z pytaniami bez odpowiedzi: Jak do tego mogło dojść, jak ktoś wysoko mógł się na to zgodzić? Wszak takie sytuacje się nie zdarzają! I jeszcze jedno dojmujące uczucie: podziw dla Polaków, którzy tego dnia pokazali wyjątkową solidarność. I podziw dla rosyjskiej ulicy, która tak mocno wspierała nas w smutku i żalu. Nigdy im tego szlachetnego odruchu nie zapomnę. Mimo że Kreml już po chwili zaczął rzucać nam kłody pod nogi, zawsze będę wdzięczny Rosjanom za ów szczery dowód współczucia.