Spędzając pół roku 1985 i cały 1988 w Ameryce, zjeżdżając ją wzdłuż i wszerz, od oceanu do oceanu autobusami firmy Greyhound, naprawdę polubiłem ten kraj. W Nowym Jorku poznałem Bolesława Wierzbiańskiego, szefa największej polskiej gazety poza granicami kraju, czyli właśnie „Nowego Dziennika". Zaproponował mi, bym stworzył w Krakowie lokalną jego wersję. Ale w tym czasie w krakowskim świecie dziennikarskim pojawiły się podziały. Powstał „Czas Krakowski", który robili moi koledzy, ale do którego współtworzenia mnie nie zaprosili. I tak jednak pomyślałem, że nie będę działał przeciwko kolegom. Jak oni mnie nie chcą, to ja będę teraz ich rozwalał – robił nową gazetę, która utrudni im życie? A podziałów było coraz więcej: koledzy kopali pod sobą dołki, tylko by się załapać na posła. Jakoś mnie to wszystko obrzydzało. I pomyślałem, że jak wyjadę, to wcale nie będzie tak źle.
I trochę pana ta dyplomacja pochłonęła. Później został pan ambasadorem w Królestwie Tajlandii, Birmie i na Filipinach.
Na początku nie miałem łatwo. Jeszcze w 1988 roku napisałem w „Nowym Dzienniku" pozytywny artykuł o filmie „Ostatnie kuszenie Chrystusa" Martina Scorsese, który w owym czasie wywołał wielki skandal, choć pewnie większy w kręgach ewangelikalnych niż katolickich. Ale nasza Polonia też była oburzona, a ja napisałem, że to mądre, ciekawe dzieło. Gdy dwa lata później wracałem do Nowego Jorku w nowej roli, to rozpętała się straszna burza – jak taki „heretyk" może zostać konsulem?! Protesty, cuda wianki, różni przywódcy Polonii odmawiali spotkania ze mną. Koniec końców ten, który najmocniej się opierał, wytrzymał trzy miesiące. A potem już jakoś poszło. Jeszcze minister Stefan Meller za rządów PiS chciał mnie wysłać do pewnego ciekawego kraju, ale umarł, przyszła Anna Fotyga i zaproponowała mi rzecz, która była nie do przyjęcia, więc podziękowałem. A po zmianie rządu Radosław Sikorski powiedział, ubierając to w ładne słowa, że już się nie przydam „ze względów metrykalnych".
Wrócił pan do publicystyki i trzyma się jej do dziś. Jaka jest geneza felietonów z cyklu „Advocatus diaboli", które od kilku lat co wtorek ukazują się w „Rzeczpospolitej"?
Pod tym tytułem zacząłem pisać felietony jeszcze w latach 80. w miesięczniku „Zarządzanie". Pisywało w nim wielu ludzi z ówczesnej umiarkowanej opozycji, jak Ryszard Bugaj, Jan Mujżel czy Ewa Maziarska. A potem, gdy w 2003 roku wróciłem z Azji, przywróciłem do życia ten cykl w „Gazecie Krakowskiej". Te felietony to zazwyczaj takie minieseje, a zarazem dobra szkoła lakoniczności: o każdy wyraz muszę się spierać sam ze sobą, żeby nie przekroczyć tych 2 tys. znaków. Myślę, że w czasach, gdy ludzie czytają krótkie teksty, takie formy są jak znalazł. Na pewno słowo drukowane ma taką przewagą nad usłyszanym, że można się nad nim zatrzymać, przemyśleć, powrócić do niego. A rzeczy audiowizualne przelatują przez głowę. Choć wielu ludzi pewnie woli, by właśnie przelatywały – szukają jedynie hałasu, a nie wartościowego dziennikarstwa.
I tu wracamy do początku naszej rozmowy...
Niestety, nasz zawód strasznie podupadł, nie tylko w Polsce, także na świecie. Ale nie powinniśmy narzekać, bo na tle świata nasza transformacja to historia sukcesu, choć wiele rzeczy nie wyszło tak, jak mogłoby. Pamiętam analizy, jakie na przełomie lat 80. i 90. pojawiały się w zachodniej prasie. Mówiły, że Węgry sobie pewnie poradzą, może Czesi – jeśli pozbędą się Słowacji, ale Polska to już skazana jest na kompletny upadek – razem z Rumunią i Bułgarią. Z tej perspektywy poradziliśmy sobie naprawdę wspaniale.
Czego pan sobie życzy na 80. urodziny?
Na pewno zdrowia, ale także tego, by rzeczy, nad którymi pracuję, przyniosły jakiś pożytek ludziom, by dały im do myślenia i by coś dzięki nim zyskali. Cały czas mam sporo pomysłów, na przykład w najbliższym czasie ukaże się moja kolejna powieść pt. „Plątawisko", a mam nadzieję, że nie będzie to ostatnia duża rzecz, którą napiszę.
rozmawiał Michał Płociński
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95