Jerzy Surdykowski: Nasza orientacja reformistyczno-lewicowa w PZPR była fałszywa

Wszyscy mający ambicje bycia prawdziwymi dziennikarzami staraliśmy się doskoczyć do maksymalnego pułapu, na jakim nie interweniowała jeszcze cenzura. Sprawdzaliśmy własną głową, czy da się jeszcze wyżej – wspomina Jerzy Surdykowski, nestor polskiego dziennikarstwa, obchodzący jubileusz 80. urodzin.

Publikacja: 15.03.2019 17:00

Z premierem Tadeuszem Mazowieckim podczas jego wizyty w Nowym Jorku w 1990 r.

Z premierem Tadeuszem Mazowieckim podczas jego wizyty w Nowym Jorku w 1990 r.

Foto: archiwum prywatne

Pół dorosłego życia przeżył pan w PRL, pół w III RP. Przeszedł pan długą drogę od koncesjonowanego dziennikarstwa czasów cenzury do dzisiejszego – ery mediów społecznościowych. Można te dwa światy jakoś porównać?

W latach 60. mnie i wielu podobnym wydawało się, że mimo cenzury, presji politycznej można jednak w tym dziennikarstwie coś dobrego zrobić, coś przekazać czytelnikom, czasem może między wierszami, ale wierzyłem, że odbiorcy to zrozumieją. Natomiast dziś, w okresie wolności, rządzi news, który się szybko sprzeda, a nie myślenie. Martwi mnie upadek słowa drukowanego; czuję się jak rozbitek z archipelagu Gutenberga, zatopiony przez wzbierające wody oceanu audiowizualnego. Może jeszcze ręką macham, usiłuję pływać, ale wiem, że już jestem reliktem minionej epoki.

Ukończył pan Politechnikę Gdańską i pracował w stoczni. Jak Jerzy Surdykowski stał się dziennikarzem?

Pisać zacząłem jeszcze na studiach: wygrałem konkurs na opowiadanie fantastyczno-naukowe, potem na reportaże, a w końcu konkurs na powieść współczesną, która ukazała się nawet nakładem Wydawnictwa Morskiego. Ale pracowałem wciąż jako inżynier – najpierw naukowo na politechnice, a potem właśnie w stoczni, do której przeniosłem się, by poznać nowe środowisko, nowych ludzi. Współpracowałem jednak cały czas z radiem i lokalną prasą, aż w końcu zaproponowano mi pracę w „Głosie Stoczniowca".

Jerzy Surdykowski

I pisał pan fachowe artykuły jako dziennikarz-inżynier?

Wtedy już miałem za sobą parę nagrodzonych reportaży, które pisałem wcześniej „po godzinach", więc zajmowałem się różnymi tematami. I szybko przeniosłem się do tygodnika „Perspektywy", skąd też dość szybko trafiłem do „Życia Gospodarczego".

Spełniał się pan w cenzurowanym czasopiśmie ekonomicznym?

Wówczas wszyscy mający ambicje bycia prawdziwymi dziennikarzami staraliśmy się doskoczyć do maksymalnego pułapu, na jakim nie interweniowała jeszcze cenzura. Sprawdzaliśmy własną głową, czy da się jeszcze wyżej. Jeśli miało się dobrego szefa, to popierał takie próby. Czuliśmy, że czytelnicy oczekują od nas jak najbardziej uczciwego dziennikarstwa, że czekają na te komunikaty, nieraz ezopowe, trochę zagmatwane – ze względu na cenzora – ale przekazujące jak najwięcej się da.

Jakimi tematami się pan zajmował?

Znalazłem sobie niszę, jaką było pisanie o nauce. Nawet pod koniec lat 70. wydałem w Wydawnictwie Literackim zbiór takich tekstów. I było mi w tej niszy naprawdę dobrze. Zmieniła to jednak wizyta w strajkującej Stoczni Gdańskiej w 1980 roku.

Trafił pan tam jako dziennikarz?

Tak. Coś się we mnie przełamało, gdy zobaczyłem rozwieszone na bramie 21 postulatów; stanął mi przed oczyma Październik '56 i od razu przypomniały się jego hasła – bardzo podobne, może nie tak daleko idące, ale też przecież chodziło w nich o głębokie zreformowanie ustroju, którego odrzucenie wydawało się niemożliwe, ale już jakieś ulepszenie – jak najbardziej.

I tak bez żadnych wątpliwości porzucił pan wygodną naukową niszę i zaczął pisać w biuletynie strajkowym?

Ta wizyta w stoczni była dla mnie bardzo symboliczna. Wszedłem bez żadnych problemów, bo to było jeszcze przed przyjazdem ekspertów z Warszawy. Pierwszym człowiekiem, jakiego tam spotkałem, był Lech Bądkowski, który jeszcze w latach 60. czytał moje pierwsze, nigdy zresztą niewydane, opowiadania. Po ich lekturze zwrócił się do mnie krótkim zdaniem: „Ma pan pisać". To była bardzo ważna postać w Trójmieście – pisarz, opozycjonista, patron, w owym czasie jeszcze młodych, gdańskich liberałów. Jedyny z kierownictwa Solidarności, który z Lechem Wałęsą nie przeszedł na ty. Gdy mnie tylko zobaczył w stoczni, rzucił tylko: „O, jesteś, to będziesz dla nas pisał!".

Należał pan do PZPR od 1967 do 1982 roku. Był pan komunistą?

Tak jak wielu ludzi w tamtych czasach uważałem, że jeśli w partii będzie więcej przyzwoitych osób, to w obrębie tego, co jest możliwe, będzie można kierować sprawy w lepszym kierunku. Wiedzieliśmy, że nie da się wszystkiego zreformować, ale wierzyliśmy, że da się zmienić chociaż trochę. Okazało się, że nasza orientacja reformistyczno-lewicowa była fałszywa.

I to ta sierpniowa wizyta w stoczni zmieniła pana podejście?

Zmienił je stan wojenny. Gdy tylko znalazłem się wewnątrz stoczni, nabrałem pewności, że jeśli nie uda się przeprowadzić głębokich zmian w partii, to czeka nas rozwiązanie siłowe. Nawiasem mówiąc, jedyną organizacją partyjną, jaka przed 31 sierpnia 1980 roku uchwaliła rezolucję popierającą postulaty strajkowe, była nasza POP przy Związku Literatów Polskich w Krakowie. To może nie odegrało żadnej roli, ale robiliśmy co się da. Działałem na rozmaitych poziomach partyjnych. Nasza reformistyczna frakcja spotykała się w krakowskim klubie Kuźnica. Ale widzieliśmy, że nie zmierza to wszystko w dobrym kierunku – różnice wewnątrz partii były coraz większe, a nurt reformistyczny słabł, aż w końcu został całkowicie rozbity w stanie wojennym.

Jerzy Surdykowski (w środku, z proporczykiem) na szczycie Elbrusu w 1965 r.

Jerzy Surdykowski (w środku, z proporczykiem) na szczycie Elbrusu w 1965 r.

archiwum prywatne

Jak to się stało, że w 1980 roku został pan wiceprezesem Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich?

To dość zabawna historia. Otóż można powiedzieć, że wiceprezesem SDP zrobił mnie... cenzor! Tuż przed zakończeniem strajku w stoczni, kiedy już byłem przekonany, że Solidarność zwycięży, wróciłem do Krakowa i napisałem o tym, co dzieje się w Gdańsku, do „Życia Literackiego". Szefował mu Władysław Machejek, który mimo ubeckiej przeszłości był jak na owe czasy dobrym redaktorem naczelnym, bo nie przeszkadzał w doskakiwaniu do pułapu cenzury. Nad tym artykułem się zamyślił i powiedział, że musimy to wysłać do Warszawy. Gdy nam ten artykuł odesłali z powrotem, to połowa była skreślona, a drobnym maczkiem cenzor pracowicie dopisał zupełnie inny tekst. Okropnie się wkurzyłem i poleciałem do redakcji „Gazety Krakowskiej", w której pracował mój przyjaciel Maciej Szumowski. A tam akurat trwało zebranie w tej właśnie sprawie: jak to jest, że porozumienia podpisane, a cenzura działa tak samo jak wcześniej? I ten ferment wśród krakowskich dziennikarzy wyniósł mnie właśnie na wiceprezesa SDP. Gdyby nie ten cenzor, pewnie bym się tak nie zaangażował (śmiech).

W grudniu 1981 roku SDP zostało zawieszone, a potem rozwiązane.

Mniej więcej w tym samym czasie wyrzucili mnie z PZPR. Potem powstały komisje weryfikujące dziennikarzy i dostałem zakaz pracy w państwowych środkach masowego przekazu. Ale SDP przetrwało pod ziemią. Zajmowaliśmy się głównie dystrybucją pomocy wśród dziennikarzy wyrzuconych z pracy, a było ich naprawdę wielu. Spotykaliśmy się w prywatnych mieszkaniach i załatwialiśmy różne sprawy. I tak aż do relegalizacji w 1989 roku.

W maju 1989 został pan redaktorem naczelnym „Głosu Wyborczego Solidarności", pisma wydawanego przez Małopolski Komitet Obywatelski. Zadecydowała silna pozycja w krakowskim środowisku dziennikarskim?

Głównie w środowisku Solidarności. Byłem w nim znany, działacze mi ufali, z wieloma z nich się przyjaźniłem. Dlatego sprawy mediów powierzono mi i Maćkowi Szumowskiemu, który w okresie pierwszej Solidarności był redaktorem naczelnym „Gazety Krakowskiej" – oczywiście z chwilą ogłoszenia stanu wojennego natychmiast go wyrzucili. I z Bożą pomocą udało nam się wypuścić pierwszy numer nawet kilka dni wcześniej niż „Gazeta Wyborcza", czego Adam Michnik nawet mi pogratulował. Ukazały się łącznie cztery numery, a po czerwcu „Głos Wyborczy Solidarności" miał się stać tygodnikiem regionalnym.

I dlaczego to się nie udało?

Zaczęły się różne niesnaski, rozgrywki i w końcu nic z tego nie wyszło. Choć z czasem rzeczywiście powstał „Tygodnik Małopolska", ale to już później. Tymczasem ja przeniosłem się do warszawskiego „Tygodnika Solidarność". I cieszyłem się, gdy jego redaktorem naczelnym został Jarosław Kaczyński, bo zastąpił Jana Dworaka, który przejął „Tygodnik" po Mazowieckim, jak ten poszedł na premiera, ale był raczej niedecyzyjny, trudno było z nim coś załatwić. A z Jarosławem przyszło paru fachowych dziennikarzy, jak Jacek Maziarski, Krzysztof Czabański czy Maciej Zalewski.

To dlaczego tak szybko opuścił pan „Tygodnik Solidarność"?

Na jesieni 1989 roku ukazał się nieładny tekst Piotra Wierzbickiego „Familia, świta, dwór" o podzielonym obozie solidarnościowym. Uważałem, że w momencie, gdy rząd Mazowieckiego ledwo się trzyma, publikowanie takich artykułów jest nie na miejscu. Idę do Kaczyńskiego, mówię: Słuchaj, Jarek, tak nie można. On przyznaje mi rację, tłumaczy, że to przypadek. Ale po dwóch tygodniach ukazuje się jeszcze gorszy tekst. I Jarek znowu, że mam rację, że już tak nie będzie... Za trzecim razem nie dałem się tak zwodzić – trzasnąłem drzwiami i znalazłem się na ulicy. I w ten sposób Jarosław Kaczyński zrobił ze mnie konsula generalnego w Nowym Jorku (śmiech).

A tak naprawdę konsulem zrobił pana chyba Janusz Onyszkiewicz.

Znaliśmy się z gór, bo obaj pasjonowaliśmy się wspinaczką. Okazało się, że ma coś do powiedzenia w sprawach dyplomacji, którą trzeba było szybko odnowić, bo 80 proc. dyplomatów to byli ubecy i wywiad wojskowy. Ja znałem trochę USA, od 1985 roku pisałem do nowojorskiego „Nowego Dziennika", a do tego w tym czasie mój przyjaciel Kazimierz Dziewanowski został ambasadorem w Waszyngtonie. Logiczne było, że sprawdzę się jako konsul generalny w Nowym Jorku.

Miał pan duże doświadczenie dziennikarskie jeszcze sprzed 1981 roku, później był pan jednym z czołowych publicystów prasy podziemnej. Nie żal panu było, że gdy rodzi się wreszcie wolne dziennikarstwo, to pan opuszcza Polskę?

Spędzając pół roku 1985 i cały 1988 w Ameryce, zjeżdżając ją wzdłuż i wszerz, od oceanu do oceanu autobusami firmy Greyhound, naprawdę polubiłem ten kraj. W Nowym Jorku poznałem Bolesława Wierzbiańskiego, szefa największej polskiej gazety poza granicami kraju, czyli właśnie „Nowego Dziennika". Zaproponował mi, bym stworzył w Krakowie lokalną jego wersję. Ale w tym czasie w krakowskim świecie dziennikarskim pojawiły się podziały. Powstał „Czas Krakowski", który robili moi koledzy, ale do którego współtworzenia mnie nie zaprosili. I tak jednak pomyślałem, że nie będę działał przeciwko kolegom. Jak oni mnie nie chcą, to ja będę teraz ich rozwalał – robił nową gazetę, która utrudni im życie? A podziałów było coraz więcej: koledzy kopali pod sobą dołki, tylko by się załapać na posła. Jakoś mnie to wszystko obrzydzało. I pomyślałem, że jak wyjadę, to wcale nie będzie tak źle.

I trochę pana ta dyplomacja pochłonęła. Później został pan ambasadorem w Królestwie Tajlandii, Birmie i na Filipinach.

Na początku nie miałem łatwo. Jeszcze w 1988 roku napisałem w „Nowym Dzienniku" pozytywny artykuł o filmie „Ostatnie kuszenie Chrystusa" Martina Scorsese, który w owym czasie wywołał wielki skandal, choć pewnie większy w kręgach ewangelikalnych niż katolickich. Ale nasza Polonia też była oburzona, a ja napisałem, że to mądre, ciekawe dzieło. Gdy dwa lata później wracałem do Nowego Jorku w nowej roli, to rozpętała się straszna burza – jak taki „heretyk" może zostać konsulem?! Protesty, cuda wianki, różni przywódcy Polonii odmawiali spotkania ze mną. Koniec końców ten, który najmocniej się opierał, wytrzymał trzy miesiące. A potem już jakoś poszło. Jeszcze minister Stefan Meller za rządów PiS chciał mnie wysłać do pewnego ciekawego kraju, ale umarł, przyszła Anna Fotyga i zaproponowała mi rzecz, która była nie do przyjęcia, więc podziękowałem. A po zmianie rządu Radosław Sikorski powiedział, ubierając to w ładne słowa, że już się nie przydam „ze względów metrykalnych".

Wrócił pan do publicystyki i trzyma się jej do dziś. Jaka jest geneza felietonów z cyklu „Advocatus diaboli", które od kilku lat co wtorek ukazują się w „Rzeczpospolitej"?

Pod tym tytułem zacząłem pisać felietony jeszcze w latach 80. w miesięczniku „Zarządzanie". Pisywało w nim wielu ludzi z ówczesnej umiarkowanej opozycji, jak Ryszard Bugaj, Jan Mujżel czy Ewa Maziarska. A potem, gdy w 2003 roku wróciłem z Azji, przywróciłem do życia ten cykl w „Gazecie Krakowskiej". Te felietony to zazwyczaj takie minieseje, a zarazem dobra szkoła lakoniczności: o każdy wyraz muszę się spierać sam ze sobą, żeby nie przekroczyć tych 2 tys. znaków. Myślę, że w czasach, gdy ludzie czytają krótkie teksty, takie formy są jak znalazł. Na pewno słowo drukowane ma taką przewagą nad usłyszanym, że można się nad nim zatrzymać, przemyśleć, powrócić do niego. A rzeczy audiowizualne przelatują przez głowę. Choć wielu ludzi pewnie woli, by właśnie przelatywały – szukają jedynie hałasu, a nie wartościowego dziennikarstwa.

I tu wracamy do początku naszej rozmowy...

Niestety, nasz zawód strasznie podupadł, nie tylko w Polsce, także na świecie. Ale nie powinniśmy narzekać, bo na tle świata nasza transformacja to historia sukcesu, choć wiele rzeczy nie wyszło tak, jak mogłoby. Pamiętam analizy, jakie na przełomie lat 80. i 90. pojawiały się w zachodniej prasie. Mówiły, że Węgry sobie pewnie poradzą, może Czesi – jeśli pozbędą się Słowacji, ale Polska to już skazana jest na kompletny upadek – razem z Rumunią i Bułgarią. Z tej perspektywy poradziliśmy sobie naprawdę wspaniale.

Czego pan sobie życzy na 80. urodziny?

Na pewno zdrowia, ale także tego, by rzeczy, nad którymi pracuję, przyniosły jakiś pożytek ludziom, by dały im do myślenia i by coś dzięki nim zyskali. Cały czas mam sporo pomysłów, na przykład w najbliższym czasie ukaże się moja kolejna powieść pt. „Plątawisko", a mam nadzieję, że nie będzie to ostatnia duża rzecz, którą napiszę.

rozmawiał Michał Płociński

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Pół dorosłego życia przeżył pan w PRL, pół w III RP. Przeszedł pan długą drogę od koncesjonowanego dziennikarstwa czasów cenzury do dzisiejszego – ery mediów społecznościowych. Można te dwa światy jakoś porównać?

W latach 60. mnie i wielu podobnym wydawało się, że mimo cenzury, presji politycznej można jednak w tym dziennikarstwie coś dobrego zrobić, coś przekazać czytelnikom, czasem może między wierszami, ale wierzyłem, że odbiorcy to zrozumieją. Natomiast dziś, w okresie wolności, rządzi news, który się szybko sprzeda, a nie myślenie. Martwi mnie upadek słowa drukowanego; czuję się jak rozbitek z archipelagu Gutenberga, zatopiony przez wzbierające wody oceanu audiowizualnego. Może jeszcze ręką macham, usiłuję pływać, ale wiem, że już jestem reliktem minionej epoki.

Pozostało 94% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Plus Minus
Kobiety i walec historii
Plus Minus
Inwazja chwastów Stalina
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Putin skończy źle. Nie mam wątpliwości
Plus Minus
Michał Szułdrzyński: Elon Musk na Wielkanoc
Plus Minus
Piotr Zaremba: Reedukowanie Polaków czas zacząć