Szarapowa, fabryka dolarów na dopingu

Maria Szarapowa to Rosjanka, której spełnił się amerykański sen. Najpierw był talent i ciężka praca, a potem szybka podróż z nędzy do pieniędzy. Jako gwiazda sportu, popkultury i biznesu sprawdzała się świetnie, każdy sponsor dostawał to, czego potrzebował. Aż do ostatniego poniedziałku.

Aktualizacja: 12.03.2016 20:45 Publikacja: 11.03.2016 23:01

Szarapowa, fabryka dolarów na dopingu

Foto: PAP/EPA

Wystarczył jeden dzień w Wimbledonie, właściwie jedno sobotnie popołudnie, by Maria Jurijewna Szarapowa została globalną gwiazdą. Pokonała w finale Serenę Williams. Od 17-letniej dziewczyny z blond kucykiem trudno było oderwać wzrok – nowa mistrzyni była efektowna, radosna, mówiła świetnie po angielsku z akcentem nastolatków z Florydy i nie była wcale zdziwiona swym sukcesem. Odświeżyła wimbledoński finał także dlatego, że od razu chwyciła za telefon i zaczęła na korcie centralnym głośno opowiadać mamie o zwycięstwie (do dziś trwają spory, czy to był chwyt reklamowy czy nie).

Czytaj także:

Niespełna 12 lat oraz około 300 mln dolarów później stanęła w świetle reflektorów, by pokornie przyznać, że brała doping. Trudno uwierzyć, że z powodów zdrowotnych, może przez zaniedbanie kogoś z ekipy, ale doping jest faktem, i to taki doping, na którym od niedawna wpadają inne tuzy rosyjskiego sportu: łyżwiarka figurowa, łyżwiarze szybcy i kolarze.

Dalej od Czarnobyla

O tamtej młodej Marii szybko dowiedzieliśmy się rzeczy ciekawych. Życiorys miała prawie filmowy, choć pisanie o „syberyjskiej księżniczce" rzuconej przez ślepy los na Florydę i tam odkrywającej swoje szczęście nie do końca było prawdziwe.

Była to jednak ciekawa opowieść: rodzice Marii Jelena i Jurij Szarapowowie mieszkali w Homlu (dziś to południowo-wschodnia Białoruś), stamtąd do Czarnobyla i feralnej elektrowni jądrowej jest niespełna 200 km. Wybuch nastąpił rok przed urodzinami córki. Kiedy pani Jelena stwierdziła, że jest w ciąży, podjęła z mężem decyzję o wyjeździe, bo skażenie radioaktywne okolic było znaczne.

Poniosło ich daleko, aż do Niagania, na Syberię, tam dla Jurija, fachowca budowlanego, była dobrze płatna praca przy polach naftowych.

Cztery lata oszczędzali pieniądze, by wrócić z małą córeczką na południe, do Soczi, czarnomorskiego kurortu. Mała Masza dostała do pierwszych ćwiczeń tenisowych dorosłą rakietę z obciętą rączką, wyróżniała się w grupie dzieciaków odbijających piłki w miejscowym klubie, opiekował się nią stary trener z dobrym okiem do talentów.

Pojechała do Moskwy na spotkanie z Martiną Navratilovą i tam mistrzyni pochwaliła dziewczynkę oraz dała wskazówkę – skontaktujcie się z Nickiem Bollettierim, który ma akademię tenisową w Bradenton na Florydzie.

Pomysł wyjazdu padł, wprowadzenie go w życie wymagało pieniędzy – pożyczania i ciułania, a także otrzymania wiz USA. Dostali je Jurij i Maria, Jelena została w Soczi i składała odwołania. Ojciec z córką, mając 700 dolarów, wylądowali w 1994 roku w Miami.

Ameryka przyjęła ich chłodno, w akademii Bollettieriego przyjezdni dowiedzieli się, iż sławna szkoła tenisowa przyjmuje uczniów tylko za specjalnymi zaproszeniami, poza tym siedmioletnia dziewczynka, nieznająca języka, jest za młoda.

Czytaj także:

Jurij z córką zostali jednak w Bradenton. On pracował, jak potrafił, jako kelner, posadzkarz, złota rączka. Ona ćwiczyła z trenerem wynajmowanym na godziny i uczyła się angielskiego. Do bram akademii Bollettieriego przyszli drugi raz po niespełna dwóch latach. Tym razem test wypadł doskonale. Dziewczynka dostała pełne stypendium (46 tys. dol. rocznie), International Management Group (IMG), agencja marketingowa, która przejęła szkołę, uznała, że warto w Rosjankę zainwestować.

Mniej więcej w tym samym czasie amerykańską wizę dostała Jelena Szarapowa. Z córką często się nie widywała, bo Maria zamieszkała w kampusie i doświadczała twardości życia: każdego dnia regularne zajęcia szkolne, sześć godzin treningów na korcie, docinki starszych koleżanek i ciągła rywalizacja o miejsce w grupie.

Dziewczynka miała twardą skórę i wytrzymała wszystko. Skończyła 11 lat, gdy podpisała kontrakt z trenerem Robertem Lansdorpem, który wcześniej prowadził Pete'a Samprasa, Tracy Austin i Lindsay Davenport. Rok później przyjechał do akademii młody agent z IMG. Nazywał się Max Eisenbud.

Stworzyli tandem, który teraz nazywany jest najbardziej udaną relacją agent–zawodnik w dziejach tenisa zawodowego.

Eisenbud był tenisistą dobrym tylko na rozgrywki uniwersyteckie. Wyrastał w Short Hills (New Jersey), za młodu marzył o grze w US Open, przez chwilę wydawało się, że coś z niego będzie, gdy jako zdolny junior zdobył stypendium w Purdue University. Cztery lata studiów spędził raczej wesoło, także jako przewodniczący komisji socjalnej bractwa Pi Kappa Alfa, co oznaczało, że zyskał pewną sławę dzięki organizowaniu ostrych zabaw i lokalnych koncertów dla koleżanek i kolegów.

Po studiach przez kilka lat był menedżerem obiecującej kapeli z Indiany, chwilę przed trzydziestką odebrał telefon od przyjaciela z dzieciństwa Justina Gimelstoba, który właśnie zaczynał karierę w ATP Tour. Gimelstob potrzebował pomocy przy organizacji dobroczynnej imprezy tenisowej z udziałem Johna McEnroe.

Eisenbud chętnie przyjął propozycję, wykonał zadanie z rozmachem, co spowodowało, że kolega Justin, już wtedy klient IMG, zasugerował mu nową pracę – agenta tenisowego. Max nigdy wcześniej o tym nie pomyślał, bo sądził, że w tej branży trzeba być prawnikiem, a jemu studiowanie prawa wydawało się za trudne.

Maszyna IMG

W 1999 roku IMG dało Eisenbudowi pierwszy etat (i 27 500 dolarów rocznie). Firma od razu wysłała go do Bradenton, do akademii młodych talentów firmowanej przez Nicka Bollettieriego. Zadaniem początkującego agenta było odciążanie głównych fachowców z branży, tych od Pete'a Samprasa i Moniki Seles, w codziennej pracy z juniorami. Robił, co należało: załatwiał kontrakty na rakiety dla juniorów i rozpieszczał ich ambitnych rodziców.

Chodząc od kortu do kortu w Bradenton, doszedł kiedyś do 12-letniej Maszy z Rosji, wysokiej, szczupłej, ale bijącej piłki z wyjątkową siłą. – Jeśli ktoś widział filmik z sześcioletnim Tigerem Woodsem uderzającym piłki golfowe, to wrażenie było podobne – wspominał Eisenbud po latach.

Miał przeczucie, że dziewczynka zapewni mu dobrą przyszłość. Poznał ją, ojca, pomógł przy wizie i osiedleniu matki oraz załatwił formalności z rosyjską federacją tenisową. Jurij Szarapow poprosił, by obrotny Max pracował z Marią na wyłączność. Minęło 18 miesięcy, zanim kwatera główna IMG w Cleveland wyraziła zgodę.

Choć Szarapowa zaczęła przyciągać wzrok widzów już jako 13-letnia juniorka, Eisenbud wstrzymywał się z szybkim podpisywaniem małych kontraktów sponsorskich. Będąc pewny przyszłych sukcesów i nadchodzących dużych ofert, kierował do centrali raporty o postępach sportowych i nakazywał czekać. „Nie sprzedawajcie jej, tylko ją obserwujcie" – pisał.

Doczekał 2004 roku, zwycięskiego Wimbledonu i chwili, gdy wielkie firmy biły się o podpisywanie pierwszych umów z młodą tenisistką.

– Wtedy zobaczyłem to niesamowite urządzenie, które zbudował Mark McCormack, twórca IMG. W jednej chwili rozhuśtało się wszystko i zaczęła się akcja. A ja nagle zmieniłem się z idioty w najmądrzejszego agenta na świecie – mówił Eisenbud po latach.

Doktorat z marketingu

Do końca 2005 roku Maria Szarapowa miała w ręku siedmiocyfrowe kontrakty z Motorolą, Canonem, TAG Heurem, Colgate i Land Roverem. Przychody z nich oszacowano na ponad 18 mln dolarów. Lista zarobków celebrities „Forbesa" w 2005 roku zyskała nowe nazwisko, na 57. miejscu. Potem było tylko lepiej.

Eisenbud wkrótce został także agentem Chinki Na Li (też z ogromnym sukcesem), ale w rzadkich wypowiedziach dla mediów nie przecenia swego udziału w prowadzeniu karier tenisowych obu pań. – Nie ma w naszym środowisku takich, którzy po mistrzowskich negocjacjach potrafią z niczego dostarczyć klientom więcej dolarów, niż sami wyśnili. Jestem raczej jak trener NBA Phil Jackson, który był dobry, ale miał w drużynie Michaela Jordana, i to z nim zdobywał tytuły. Jestem dobrym agentem, ale nie osiągnąłbym niczego, gdyby moimi klientkami nie były Maria Szarapowa czy Na Li. Moje główne zadanie to niczego nie popsuć – twierdził.

Eisenbud powiedział także, że Masza „ma doktorat z marketingu sportowego, choć nawet nie skończyła studiów". To prawda – finał edukacji Szarapowej zaświadcza skromny dyplom ukończenia Keystone National High School – poprzez trzyletnie kursy internetowe.

Świadomość, że sama może być marką, Masza miała chyba od zawsze, choć dyskretna pomoc agenta Maxa z pewnością się przydała. W 2008 roku, gdy przewlekła kontuzja barku groziła Szarapowej nawet zakończeniem kariery, kazała dzwonić agentowi do sponsorów i powiadomić o sytuacji. To był pierwszy rok, jak twierdzi Eisenbud, w którym oboje zaczęli myśleć o życiu po tenisie.

– Powiedz sponsorom, że mam dużo czasu. Nieważne, co jest w kontrakcie, powiedz im, że zrobię wszystko, czego potrzebują – wspominał agent. Osiem lat później Maria wciąż była na szczycie rankingów zarobkowych sportu kobiecego, w tej dziedzinie wyprzedziła Serenę Williams.

Wśród źródeł jej przychodów znalazła się także całkiem nowa pozycja – cukierki marki Sugarpova. Firma nazywa się SUPERGOOP!, Maria ma w niej 100 procent udziałów.

Zainwestowała w 2012 roku 500 tys. dolarów. Pierwszym dyrektorem zarządzającym był, nie inaczej, Max Eisenbud. Choć oboje nie mieli pojęcia o rynku spożywczym, odnieśli sukces.

W pierwszym kwartale w roku otwarcia sprzedało się 250 tys. paczek cukierków Sugarpova. W 2015 roku tęczowo kolorowe słodycze (logo – odcisk czerwonych ust) kupiło 5 mln konsumentów. I to pomimo licznych głosów krytyki, że znana mistrzyni rakiety zachęca do objadania się cukrem – zabójcą otyłych Amerykanów. Cukierki są przy tym o 20 procent droższe od wyrobów konkurencji, paczka kosztuje 4,99 dol. Wszystkie dochody idą wciąż na rozwój, by firma do 2018 roku miała 20 mln dochodu rocznie.

Kolejnym krokiem ma być wprowadzenie na rynek czekoladek, potem w planie jest dołączenie artykułów gospodarstwa domowego, piżam i strojów wypoczynkowych. Firmą zarządza od niedawna nowojorskie biuro Marvin Traub Associates. Sprzedaż idzie już w 30 krajach, więc Eisenbud z braku czasu pełni rolę nadzorczą tylko symbolicznie.

Słychać, że Szarapowa chce przemienić w biznes jeszcze inną swoją pasję – modę. To, że bywa na najważniejszych pokazach w Paryżu, Nowym Jorku czy Mediolanie, że siedzi tam obok projektantki Stelli McCartney lub szefowej „Vogue'a" Amy Wintour, wiadomo. „Dojrzała już do kupna poważnego przedsiębiorstwa w tej branży" – sugeruje Eisenbud, można więc przypuszczać, że rozmowy zostały rozpoczęte.

Trampolina tenisowa

Wartość Szarapowej mierzona osiągnięciami sportowymi też jest wysoka, ale wszyscy wiedzą, że do legend tenisa Rosjance z Florydy i Kalifornii jeszcze daleko.

Fakt, zrobiła dużo więcej niż jej poprzedniczka Anna Kurnikowa. Nie lubi jednak tych porównań. – Nie jestem żadną nową Anną, jestem nową Marią Szarapową. Ludzie zdają się zapominać, że Anny już nie ma na korcie. Jest Maria. Nie można nas porównywać także dlatego, że ona nigdy nie wygrała żadnego turnieju – mówiła gniewnie po sukcesie wimbledońskim.

Najważniejsze daty w karierze nowej Marii łatwo wskazać: rok 2001 – start w pierwszym turnieju ITF, 2003 – pierwszy zdobyty tytuł w turnieju WTA w Tokio, zaraz potem następny w Quebec, debiut wielkoszlemowy; 2004 – zwycięstwo w Wimbledonie; 2006 – wygrana w US Open; 2008 – sukces w Australian Open; 2012 – wygrana w Paryżu i skompletowanie zwycięstw Wielkiego Szlema; 2014 – piąty tytuł wielkoszlemowy (znów Roland Garros).

Przez 15 lat doszły też inne zwycięstwa (łącznie 35 w singlu i 3 w deblu), prawie 37 mln dolarów z nagród, bilans meczów 601-145.

Wartość Szarapowej pokazują jednak inne wskaźniki, przede wszystkim wyliczenia agencji marketingowych. Jedna z nich podała, że jej nazwisko i twarz są znane 70 procentom konsumentów na świecie i 89 procent z nich przyznaje się do wpływu (jakiegokolwiek, pozytywnego lub nie) tej osoby na decyzje zakupowe.

Raporty finansowe magazynu „Forbes" corocznie potwierdzają jej pozycję wśród najlepiej zarabiających kobiet sportu na świecie, zwykle jest na samym szczycie. Rosyjska tenisistka bywała też umieszczana w rankingach najbardziej wpływowych osób globu.

Według amerykańskiej bazy danych Marketing Arm's Celebrity DBI, liczącej ponad 3000 najsławniejszych osób świata muzyki, kina, sportu, telewizji, mediów, biznesu i estrady Maria Szarapowa znajduje się na 792. miejscu pod względem wiarygodności w kategorii „wsparcie biznesu". Fachowcy twierdzą, że w tej konkurencji to całkiem nieźle.

Fenomen Szarapowej był też badany przez najpoważniejsze uniwersytety. Profesor Anita Elberse z Harvard Business School wyliczyła w pracy z 2010 roku na temat marki „Szarapowa", że celebrycka działalność tenisistki może podnieść przychody reklamowanych przez nią firm o cztery procent. Może dziś nawet więcej, skoro konto Marii na Facebooku śledzi 15 mln osób, każdy tweet czyta 2,02 mln.

Zachować prywatność przy jej sławie – niemal niemożliwe. Życie uczuciowe (skądinąd bogate) jest udokumentowane w milionach artykułów, fotografii i filmów. Każdy z chłopaków tenisistki ma tam bogate archiwum, od Adama Noaha Levine'a, muzyka i wokalisty z formacji Maroon 5, po sławnego kolegę z kortów Andy'ego Roddicka, Charliego Ebersola (syna byłego szefa stacji NBC Sports), słoweńskiego koszykarza NBA Saszę Vujovicia i znów tenisistę, Bułgara Grigora Dimitrowa, z którym rozstała się w minionym roku.

Od czasu do czasu media się dziwią, że zmiana obywatelstwa z rosyjskiego na amerykańskie nigdy nie przyszła Szarapowej do głowy, choć możliwość wyboru, z oczywistych przyczyn, miała i ma. Mówiła jednak nie raz, że duszę ma rosyjską, że chęć rywalizacji przywiozła na Florydę z kraju ojczystego.

– Chodzi o moje korzenie rodzinne, bogactwo kultury. Po latach wiem dobrze, że ukształtował mnie nie tyle kraj, ile tamci ludzie o specyficznej mentalności – twardzi, którzy nigdy się nie poddają – mówiła, gdy została chorążym ekipy rosyjskiej podczas zimowych igrzysk w Soczi.

Ile w tym szczerości, ile wizerunkowej narracji, każdy musi odpowiedzieć sobie sam. Być podziwianą i hołubioną w Rosji i USA jednocześnie to na pewno niełatwe zadanie, ale Maria potrafi. Metoda nie jest trudna: trzeba unikać kontrowersji. – Jest mi bardzo smutno, że oba kraje mają trudne relacje, ale nie angażuję się w te sprawy zbyt mocno, ponieważ jestem sportowcem – oświadczyła kiedyś i tak zostało.

Dotyk luksusu

Sukces Szarapowej polegał przede wszystkim na tym, że niezależnie od wyników umiała stworzyć wokół siebie aurę, którą tak lubią widzowie i wytwórcy dóbr luksusowych. Analitycy rynku sportowego wyliczyli niedawno, że na marcowy turniej w Indian Wells (BNP Paribas Open) przychodzi prawie 90 procent widzów mających wykształcenie wyższe, 70 procent ma dochody gospodarstwa domowego przekraczające 100 tys. dolarów rocznie. Podczas turnieju US Open w Nowym Jorku ten drugi wskaźnik to 156 tys. dolarów. „Tenis, jak jeździectwo, golf lub żeglarstwo, jest kojarzony przez opinię publiczną z przepychem, zamożnością i obyciem w wielkim świecie" – pisze ekspert w konkluzji.

Szarapowa świetnie odnalazła się w tym otoczeniu, umiała przez lata dopasować swój wizerunek do potrzeb tego, który płaci, dbając także o równowagę ze światem sportu. Tylko z rzadka, w chwili słabości wyrywały się jej takie zdania: – Tenis jest po to, by zarabiać pieniądze i dla nich tak wiele ćwiczyłam. Ale to nie jest moje życie. Szatnia jest najmniej lubianym przeze mnie miejscem na świecie. Robię, co mam zrobić, i wolę szybko wyjść, żyć z dala od kortu.

Trzeba dziś zapytać, czy będzie dalszy ciąg tych komercyjnych sukcesów, gdy Międzynarodowa Federacja Tenisowa zmarszczy brew, a Światowa Agencja Antydopingowa (WADA) będzie naciskać na srogą karę za stosowanie meldonium, łotewskiego środka od stycznia uznawanego za doping.

Czy marketingowe wyczucie i plan ratunkowy podjęty w poniedziałek 7 marca w hotelu w Los Angeles pomogą? Czy porównania do Lance'a Armstronga i masowych wpadek rosyjskich lekkoatletów się skończą?

Na razie sponsorzy odwracają się od Marii, ciekawość, co będzie z Szarapową, nie maleje, wprost przeciwnie, rośnie, jeśli śledzić portale społecznościowe i media. Upadki gwiazd są równie interesujące jak wzloty.

Nick Bollettieri powiedział kiedyś, że Szarapowa nie jest z tych, które rzucają ręcznik na ring. – Ona będzie próbowała udowodnić, że każdy może popełniać błędy, lecz wróci i pokaże moc – mówił kiedyś o Marii-tenisistce. Ciekawe, czy będzie to pasowało także do obecnej sytuacji. Na razie walczą adwokaci.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Wystarczył jeden dzień w Wimbledonie, właściwie jedno sobotnie popołudnie, by Maria Jurijewna Szarapowa została globalną gwiazdą. Pokonała w finale Serenę Williams. Od 17-letniej dziewczyny z blond kucykiem trudno było oderwać wzrok – nowa mistrzyni była efektowna, radosna, mówiła świetnie po angielsku z akcentem nastolatków z Florydy i nie była wcale zdziwiona swym sukcesem. Odświeżyła wimbledoński finał także dlatego, że od razu chwyciła za telefon i zaczęła na korcie centralnym głośno opowiadać mamie o zwycięstwie (do dziś trwają spory, czy to był chwyt reklamowy czy nie).

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Plus Minus
Inwazja chwastów Stalina
Plus Minus
Piotr Zaremba: Reedukowanie Polaków czas zacząć
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Putin skończy źle. Nie mam wątpliwości
Plus Minus
Michał Szułdrzyński: Elon Musk na Wielkanoc
Plus Minus
Kobiety i walec historii