I nie chodzi mi ani o to, że wciąż spada liczba wiernych (nie tylko w Polsce, ale także we Włoszech i Irlandii, o Austrii czy Niemczech nawet nie wspominając), a laicyzacja sprawia, że coraz więcej mamy w Europie ludzi, którzy o chrześcijaństwie – nawet kulturowo – nie mają zielonego pojęcia. Nie chodzi mi też o to, że liczne wspólnoty katolickie mogą zachować się przy życiu tylko dzięki migrantom, którzy stają się ich wiernymi, oraz duchownym i siostrom, którzy przyjechali z Afryki czy Azji. To zmiany istotne, ale przecież nie najistotniejsze. O wiele ważniejsze jest to, że rezygnacja Benedykta XVI doprowadziła do prawdziwej wizerunkowej rewolucji w postrzeganiu papiestwa, a deklaracje (bo działania są często wbrew owym deklaracjom) Franciszka rzeczywiście przyczyniają się do błyskawicznej decentralizacji Kościoła. Decentralizacji, która powoli zaczyna upodabniać (zachowując świadomość wszelkich różnic doktrynalnych i eklezjologicznych) Kościół katolicki do Wspólnoty Anglikańskiej.

O czym mowa? Otóż wiele wskazuje na to, że będziemy się musieli (wszyscy, bo umiejętność ta potrzebna jest nie tylko konserwatywnym, ale także liberalnym chrześcijanom) nauczyć żyć w Kościele realnie podzielonym na Kościół wysoki i niski. Ten pierwszy przywiązany do trydenckiej liturgii, młody i bardzo dynamiczny, a ten drugi charyzmatyczny, z mocnym udziałem także świeckich liderów i niekiedy – choć wcale nie zawsze – lekko protestantyzujący, szeroki – raczej liberalny, otwarty na zmiany i postrzegający tradycję jako zmianę, a nie zachowanie. Na te nurty, trochę sztucznie przejęte do opisu Kościoła katolickiego z definicyjnego repertuaru Kościoła Anglii, nakładać się będą specyficznie katolickie podziały na „pokolenia" JP2, B 16 i Franciszka. Używam tego terminu ze świadomością, że niekoniecznie chodzi tu o wiek, a raczej o sympatie. Do tego dochodzą zwolennicy różnych ruchów czy prądów wewnątrz Kościoła. Wszystko to razem sprawi, że Kościół będzie dużo mniej zjednoczony, a próby wymuszania jednego kierunku (a podejmują je obecnie zwolennicy linii papieża Franciszka bardzo mocno) będą coraz trudniejsze, i to nawet gdy wyższa hierarchia będzie miała w miarę jednolite poglądy. A to nie jest proste do przeprowadzenia, bo już teraz widać, jak ostrożnie do niektórych pomysłów Franciszka podchodzą nie tylko polscy, ale także amerykańscy czy nawet holenderscy biskupi.

Wiele wskazuje też na to, że odmienne będą nie tylko sposoby przeżywania pobożności, ale także podejście do wielu kwestii doktrynalnych, a przynajmniej dyscyplinarnych. Sakrament spowiedzi w wielu krajach zachodniej Europy nie jest już niemal sprawowany, a Adoracja Najświętszego Sakramentu – choć nie brak ruchów, które próbują ją odradzać – to przeżytek, ale są także miejsca (na przykład niektóre diecezje Stanów Zjednoczonych), gdzie właśnie przywrócenie tych elementów pobożności stało się fundamentem odrodzenia. Inne, i to już się dzieje, będzie także podejście do rozwodników w ponownych związkach, a może nawet (co sygnalizują wypowiedzi dotyczące „błogosławienia związków osób tej samej płci") do par jednopłciowych. Różnice te będą zresztą często przebiegać w poprzek konkretnych, lokalnych wspólnot, diecezji, państw. I z tym trzeba się będzie nauczyć żyć, zaakceptować, że mamy różne paradygmaty teologiczne, podejście do kwestii moralnych, a jednocześnie uświadomić sobie, co ma nas łączyć (poza historią). A to wymaga zarówno rezygnacji z nieustannego określania tradycjonalistów czy zwolenników JP2 mianem „sztywniaków" i „fundamentalistów", jak i widzenia w „liberałach" tylko heretyków.

Alternatywą jest... schizma. Nie wierzę jednak, by ktokolwiek jej obecnie chciał, by była ona – w świecie i Kościele tak mocno naznaczonym dążeniem do jedności – możliwa.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95