Agnieszka Kaczorowska-Pela: Brakuje nam wszechstronnych tancerzy

Agnieszka Kaczorowska-Pela, młodzieżowa mistrzyni świata w tańcach latynoamerykańskich. W 2015 roku, w parze z aktorem Krzysztofem Wieszczkiem, wygrała „Taniec z gwiazdami". Od 20 lat gra w serialu „Klan".

Publikacja: 01.02.2019 16:00

Foto: Marcin Tumasz Emotionimage

Plus Minus: Przed wojną umiejętności taneczne świadczyły o przynależności do elity. Czy dziś są jeszcze wyznacznikiem statusu społecznego?

Raczej oznaką manier, wpływają na postrzeganie człowieka. Tańczący mężczyzna zawsze robi duże wrażenie na kobiecie, kobieta – to już zależy, co tańczy. Jeżeli jest baletnicą, wiemy, że to osoba zdyscyplinowana, poukładana, dążąca do celu. W tańcu towarzyskim jest bardzo podobnie. Ale są bardziej zwariowane formy, gdzie potrzeba przede wszystkim spontaniczności.

Kubańczycy, Brazylijczycy czy Hiszpanie mają taniec we krwi. A Polacy jakimi są tancerzami?

Wstydliwymi – zwłaszcza płeć męska – i zachowawczymi. Jednym taniec przychodzi łatwiej, innym trudniej, ale dużo osób po prostu boi się wyjść na parkiet. Według mnie wynika to z faktu, że u nas brakuje edukacji tanecznej. Kiedyś w podstawówkach były zajęcia z tańca towarzyskiego. Miała je moja mama, miało nawet moje rodzeństwo, starsze o osiem–dziewięć lat. Dużo znajomych tancerzy pierwsze kroki na parkiecie stawiało właśnie w szkole.

Wie pani, co Kuba Wojewódzki mówi o swoich zdolnościach tanecznych?

Nie.

W wydanej niedawno autobiografii napisał: „Jak tańczę, to ludzie dzwonią pod numer 112". Krzysztof Ibisz lubi natomiast żartować, że jest jedynym człowiekiem w Polsce, którego wyrzucono ze szkoły tańca. Miał usłyszeć od instruktorów, że nie są w stanie mu pomóc. Czy każdego da się nauczyć tańczyć?

Dobry trener się nie poddaje. Do niektórych trzeba po prostu więcej cierpliwości. Każdy z nas ma inną osobowość i charakter, do każdego trzeba dotrzeć innymi metodami. Oczywiście nie każdy będzie zawodowym tancerzem, ale każdy może osiągnąć poziom, który pozwoli mu się poruszać na imprezie czy weselu, nie robiąc z siebie – mówiąc brzydko – pajaca. Trzeba jednak chcieć. Jeżeli ktoś się zaprze albo będzie powtarzać, że tańczy tylko po alkoholu, możemy wokół niego skakać, a efektów i tak nie zobaczymy.

Ale są też ludzie ambitniejsi biorący indywidualne lekcje tańca towarzyskiego. Jaki poziom można osiągnąć, ucząc się w takim systemie?

To zależy, w jakim chcemy iść kierunku. Jeżeli zgłębić technikę i poświęcić temu sporo czasu, możemy się wzbijać na wyżyny. W USA powstał ruch Pro-Am, polegający na tym, że dorośli ludzie, którzy wcześniej nie tańczyli, mogą startować w turniejach ze swoim trenerem. To dosyć droga zabawa, amator musi opłacać także instruktora na zawodach i wyjazdach, więc najbardziej rozwinęło się to  w bogatej Japonii. Znam tancerzy z Europy na światowym poziomie, jeżdżących tam uczyć, bo bardzo dobrze na tym zarabiają. Japończycy mają bzika na punkcie tańca, w Polsce ruch Pro-Am dopiero się rozwija. Wśród klientów swojej szkoły nie widzę szczególnej chęci występowania przed publicznością, raczej rozwoju. Kładziemy duży nacisk na to, by taniec był narzędziem do poznania siebie, zaakceptowania własnego ciała, nabrania pewności, wzmocnienia swoich atutów, poprawy komunikacji w parze. Niektórym taniec pomaga z powrotem do siebie dotrzeć, czasem skłóca, ale na chwilę – po to, aby rozwiązać coś, co siedzi głębiej.

Mam nadzieję, że rzadko prowadzi do rozstania...

Znam historie spoza Warszawy, że pary odwoływały śluby, bo w trakcie nauki pierwszego tańca popadły w konflikt. Dlatego podkreślam, jak ważny jest dobry i doświadczony trener! Złota zasada „taniej, nie znaczy lepiej" powinna być brana pod uwagę również przy nauce pierwszego tańca. Przygotowując taką parę, bardzo dużo się o niej dowiadujemy. Jesteśmy w stanie ocenić, przed kim świetlana przyszłość, kto jest stroną dominującą. Musimy być psychologami, mieć na uwadze, że pary są w stresie przedślubnym, chcą, by wszystko wypadło jak najlepiej.

Pro-Am to doskonała szkoła dla obydwu stron: zawodowca i amatora.

Doświadczyłam tego w „Tańcu z gwiazdami". Tam dochodzi jeszcze presja czasowa, bo na przygotowanie uczestników do występu na żywo mamy tylko tydzień. W pierwszym miesiącu przed startem programu uczyłam trochę podstaw, żeby mieli jakiekolwiek pojęcie o tańcu. Na prawdziwą naukę brak czasu, więc jeżeli człowiekowi, który nawet zdobył Kryształową Kulę (nagroda dla zwycięzcy Tzg – red.), powiemy, żeby zatańczył krok podstawowy cza-czy, on często nie pamięta lub zwyczajnie nie wie, o co się go prosi. Zdarzają się oczywiście wyjątki.

Michał Malitowski, jeden z jurorów „Tańca z gwiazdami" i wielokrotny mistrz świata w tańcach latynoamerykańskich, powiedział kiedyś, że najgorsze, co można zrobić w tańcu, to oddać prowadzenie.

Nie zgodzę się z tym. Dla mnie bardzo ciekawy jest fakt, że mężczyzna potrafi schować swoje ego i ustąpić kobiecie. Tak jak w życiu. Zresztą, w programie to tancerki biorą stery we własne ręce, gdy mają „pod opieką" dopiero uczącego się mężczyznę. Nie ma czasu na naukę prowadzenia. Najbardziej lubię ludzi, którzy chcą się uczyć, słuchają, a do tego jeszcze myślą. Cała reszta jest do zrobienia. W trakcie programu jest się za bardzo zaangażowanym, ale po czasie, gdy już opadają emocje, nabiera się dystansu, można dostrzec, ile udało się zrobić. Wtedy dopiero widać przemianę u gwiazd – nie tylko pod względem tanecznym, ale także charakterologicznym.

Wybitny siatkarz Łukasz Kadziewicz, z którym doszła pani do finału, w swojej książce napisał, że nie spodziewał się, iż te kilka miesięcy odciśnie na nim takie piętno.

Przez pierwsze trzy tygodnie próbowałam znaleźć do niego jakikolwiek klucz. Traktował mnie z pobłażaniem. Za trenerów miał zawsze starszych od siebie facetów i nagle przychodzi mała blondyneczka, która czegoś od niego wymaga. Ze wszystkiego robił sobie żarty. Ale gdy zorientował się, że może się wiele nauczyć, zmienił podejście i się zaangażował. Później powiedział mi, że jestem jednym z najlepszych trenerów, jakich w życiu poznał. To były jedne z piękniejszych słów, jakie usłyszałam. Obydwoje mieliśmy różne momenty, zostaliśmy poddani nagonce medialnej, pisano, że mamy romans. Nie mogliśmy wyjść na chwilę do sklepu, bo latali za nami paparazzi. Dla mnie to była bardzo trudna emocjonalnie edycja, jednocześnie chciałam być w finale i chciałam, żeby to się już skończyło. Było mi wszystko jedno, czy zdobędziemy Kryształową Kulę. Gdy robię nowy projekt, mam nad tym kontrolę, a biorąc udział w takim programie, jesteś tylko pionkiem, który przesuwają po planszy, żeby jak najwięcej zyskać, zwiększyć oglądalność. I to jest straszne.

Z Łukaszem zajęliście drugie miejsce. Wie pani, ilu sportowców wygrało polską edycję „Tańca z gwiazdami"?

Nie.

Jedna osoba. Żeby było prościej – kobieta...

Już wiem. Monika Pyrek.

Brawo. Tylko trzech innych sportowców – Kadziewicz, Mariusz Pudzianowski i ostatnio Katarzyna Dziurska – dotarło do finału. To ciekawe, bo jurorka „Tzg" Iwona Pavlović mówi, że ciało przygotowane sportowo to w tańcu towarzyskim 80 procent sukcesu...

Tak, ale jest jeszcze element sztuki. Dlatego największy potencjał w tym programie mają aktorzy. Czego nie zatańczą, to dograją gestem, miną i będzie to ładne w obrazku. Nie zawsze wystarczy, żeby wygrać, ale mają większe szanse niż sportowcy, którzy bardzo koncentrują się na technice, a czasami nie są w stanie jej ogarnąć. Bardzo dużo zależy od umiejętności sprzedawania siebie.

Dwa lata temu rozmawiałem ze wspomnianą Moniką Pyrek, która Kryształową Kulę zdobyła w 2010 roku. Nie ukrywała, że kroki wyleciały jej już z głowy, ale powiedziała, że gdyby partner ją poprowadził, toby sobie przypomniała.

To jak z jazdą na rowerze czy na łyżwach. Gdy ktoś przychodzi na kurs, od razu widzisz, czy miał kontakt z tańcem jako dziecko. Zauważyłam też, że na parkiecie lepiej radzą sobie ludzie, którzy trenowali sztuki walki, jak judo czy karate.

Jest taka teoria, że jak ktoś nie umie tańczyć, to nie nauczy się go koordynacji w boksie czy tenisie. Podobno trenerzy po ruchach na parkiecie są w stanie ocenić, czy taka osoba może odnieść sukces w sporcie.

Czytałam, że wysiłek tancerza towarzyskiego podczas turnieju jest porównywalny z wysiłkiem boksera na ringu. Taniec jest sportem jak każdy inny i o tym trzeba mówić głośno, bo ludzie nie zdają sobie sprawy, że osiągnięcie sukcesu wymaga tylu wyrzeczeń co w innych dyscyplinach. W Niemczech są dobre dotacje dla tancerzy, u nas nie ma wcale. Za moich czasów nikt nie dbał o to, by zapewnić nam dostęp do dietetyka czy psychologa. Stąd też pomysł, by przygotowaniem mentalnym przyszłych tancerzy zająć się we własnej szkole – już od najmłodszych lat. Kiedy dzieciaki zaczną jeździć na turnieje, planuję robić takie wykłady również dla rodziców, którzy często mają kłopot z trzymaniem emocji na wodzy.

Dwa lata temu w programie świetnie radziła sobie Iwona Cichosz, miss świata głuchych. Doszła do finału.

Zainspirowana jej sukcesem, wprowadziłam w swojej szkole zajęcia dla osób niesłyszących. Przychodzili fantastyczni ludzie. Obserwowanie, jak się uczą z pomocą tłumacza języka migowego, było cennym doświadczeniem.

Wielu uczestników zapowiadało, że będzie kontynuować naukę po programie. Czy ktoś dotrzymał słowa?

Wszyscy tak mówią, ale mało kto robi. Wiem, że kilka osób spotkało się później na sali. Ale to pojedyncze przypadki. Wszyscy na pewno trochę tęsknią, ale zaraz po programie mają dosyć, muszą odpocząć, a potem wracają do rzeczywistości.

Tancerze dostają replikę Kryształowej Kuli?

Nie. Jedne gwiazdy potrafią się zachować, jak Beata Tadla, która ufundowała Jankowi Klimentowi identyczną statuetkę na pamiątkę, inni oddają ją tancerzowi albo na aukcję charytatywną – jak Ania Karczmarczyk z Jackiem Jeschke. A niektórzy zabierają do domu, stawiają na półce i koniec historii...

Jak się zmieniło życie tancerzy po programie?

To trudny temat, ponieważ tancerze sportowi traktują „Tzg" jako komercję i trochę przestają szanować tych, którzy biorą w nim udział. Powiem szczerze, że myślałam tak samo, dopóki nie zobaczyłam, jak wygląda to od kulis. Kiedyś była nawet taka akcja nawołująca tancerzy z programu, by zawiesili starty w turniejach. Ale wycofano się z niej, kiedy po pierwszych edycjach programu szkoły tańca zaczęły przeżywać boom. Teraz tego zainteresowania już tak się nie odczuwa, oglądalność „Tańca z gwiazdami" spadła. Nie znam dokładnych statystyk, ale wiem, że program ogląda bardzo mało ludzi z Warszawy, więc jeśli ktoś tak jak ja ma szkołę w stolicy, nie przekłada się to do końca na klientów. Tancerze zyskali jednak popularność, co pozwala im czerpać mnóstwo innych korzyści. Dostają propozycje pokazów, za które mogą brać więcej pieniędzy.

Zacytuję Paula Coelho: w tańcu możesz sobie pozwolić na luksus bycia sobą. W towarzyskim również?

Do pewnego momentu. Gdy jesteś na sali treningowej, możesz przez ruch wyrazić swoje emocje, część charakteru, której nie pokazujesz na co dzień, bo nie masz za bardzo gdzie. Podczas turnieju jesteś już wkładany w te wszystkie ramy: strój, mocny makijaż, samoopalacz i dziwna fryzura. To już jest forma, do której musisz się dostosować.

Ważniejszy jest talent czy pracowitość?

Tańczyłam kiedyś z chłopakiem z Ukrainy, któremu wszystko przychodziło z wielką łatwością. Nie wiem, na jakie wyżyny by się wspiął, gdyby trenował mocniej. Pierwsze, co robił po przyjściu na salę, to siadał na kanapie i mówił, że dzisiaj nie będzie ćwiczył, bo nie ma weny. Bardzo mnie to denerwowało. Uważam, że aby do czegoś dojść, trzeba zasuwać i koniec. Talent to 30–40 proc. sukcesu. Wystartowaliśmy tylko w jednym turnieju, awansowaliśmy do finału mistrzostw Polski, potem wrócił na Ukrainę. Nadal tańczy, ale nie jest w światowej czołówce, choć mógłby.

Jakiś czas temu na Instagramie napisała pani, że nie osiągnęłaby tyle bez zazdrosnych ludzi.

Nigdy nie zapomnę sytuacji z 2010 roku po młodzieżowych mistrzostwach świata w Linzu. Razem z Pawłem Tekielą sięgnęliśmy po tytuł. Byliśmy pierwszą w pełni polską parą, która tego dokonała w kategorii młodzieży. Gdy po turnieju weszliśmy na after party, wszyscy rywale bili nam brawo. Zrobiło się nam bardzo miło. Kiedy wróciliśmy do Polski, kupiliśmy tort, zorganizowaliśmy małe spotkanie, ale dało się wyczuć, że gratulacje były wymuszone. Chciałam jak najszybciej stamtąd uciekać. Wszedłeś na szczyt, za bardzo się wybiłeś i już nikt cię nie lubi. To takie polskie... No i świat tańca jest bardzo zakłamany. Te wszystkie doświadczenia jednak bardzo budują siłę charakteru.

W parze musi być prawdziwa chemia czy wystarczy szacunek, a na co dzień można się nie lubić jak Lewandowski z Błaszczykowskim w piłkarskiej reprezentacji?

Komunikacji w parze nikt nie uczy. A to duże wyzwanie. Zwłaszcza gdy masz kobietę i mężczyznę, którzy nic do siebie nie czują i nie chcą tworzyć związku, a spędzając ze sobą dzień w dzień wiele godzin, muszą się jakoś porozumiewać. To bardzo trudny temat, szeroki i do wzięcia pod lupę przez psychologa lub trenera mentalnego. Przez brak umiejętności interpersonalnych rozpadły się już bardzo dobre pary wyglądające razem świetnie i tak też tańczące.

Mogła się pani postawić trenerowi i powiedzieć, że nie wyobraża sobie współpracy z danym partnerem, czy jego słowo było święte?

Wiadomo, że nikt mnie do niczego nie zmuszał i nie ze wszystkim się zgadzałam. Ale trener był autorytetem. W przypadku Pawła, z którym wygrałam mistrzostwa świata, zaufałam trenerowi. Podjęłam duże ryzyko, bo nikt mi nie wróżył dobrze. Gdy zdobyliśmy mistrzostwo Polski, usłyszałam od ludzi ze środowiska, że zupełnie się tego nie spodziewali.

Kiedyś turnieje taneczne były nawet w telewizji.

Na ekranie nie jest to tak atrakcyjne jak na żywo. Pokazywanie i opowiadanie o rywalizacji tancerzy to nie lada wyzwanie. Trudno ogarnąć wszystko, co się dzieje na parkiecie. Szkoda, że to się nie sprzedawało, bo byłoby łatwiej o sponsorów, dotacje.

A może po prostu kryteria oceny są niezrozumiałe dla widza?

To tak subiektywny sport, że często są niejasne nawet dla nas, a co dopiero dla zwykłego człowieka. Jest w tym bardzo dużo polityki.

Wspomniała pani kiedyś o takim zjawisku jak sędziotrenerstwo...

To nagminne, że trenerzy są jednocześnie sędziami i oceniają swoich zawodników. Kto wydał więcej pieniędzy, ten później dostaje lepsze noty. Nie zawsze, ale często.

Czyli rodzaj korupcji...

Bardzo powszechny.

A doping jest obecny w tańcu?

Są kontrole, ale głównie na turniejach międzynarodowych.

Czy tancerze są ubezpieczeni?

Nie. Siedzi lekarz na sali, to tyle. Jeśli nie ubezpieczysz się na własną rękę, nikt się o ciebie nie będzie martwił. Nie mamy na nic dofinansowań. Teraz podobno trochę się poprawiło, są jakieś pieniądze na podróże, bilety. Ale bardzo rzadko zdarza się pełen sponsoring. Gdy jesteś utytułowanym tancerzem, możesz co najwyżej liczyć na umowę z producentem obuwia, w ramach której dostajesz buty.

W 2017 roku obserwowała pani z bliska rywalizację tancerzy podczas World Games we Wrocławiu, czyli święta sportów nieolimpijskich. Czy taniec towarzyski przyjąłby się na igrzyskach olimpijskich?

Federacja WDSF (Światowa Federacja Tańca Sportowego – red.) do tego dąży, zmienia zasady sędziowania. Wszystko po to, by wejść do rodziny olimpijskiej. Nie wierzę, że się uda, bo taniec towarzyski jest za bardzo subiektywny. Pytanie, czy igrzyska są mu potrzebne. Dla mnie miarą sukcesu jest kultowy turniej w Blackpool. To tradycja i historia.

Łyżwiarstwo figurowe to była pani pierwsza miłość?

Lubiłam je oglądać w telewizji jako mała dziewczynka. Tata zapisał mnie na zajęcia, ale trenerka, która nie miała zdolności pedagogicznych, mnie zniechęciła. Strasznie na nas krzyczała, traktowała jak dorosłych sportowców. Byłam wrażliwym dzieckiem, wracałam do domu z płaczem. Po trzech miesiącach zrezygnowałam. Dzięki temu trafiłam na parkiet taneczny. Mama koleżanki z przedszkola zaprowadziła mnie na lekcje do Pałacu Kultury i Nauki. Dołączyłam do grupy trochę później, nie było dla mnie partnera i ustawili mnie z wyższą, starszą dziewczynką. Ona robiła za chłopca. Wystartowałyśmy w turnieju, byłyśmy jedyną taką parą, ale to – ku zdziwieniu konkurencji – nie przeszkodziło nam wygrać. Organizatorzy nie byli przygotowani, więc ja dostałam lalkę, ona wzięła samochód.

Kiedyś przygodę z tańcem zaczynało się mniej więcej w wieku sześciu lat. Dziś w ofercie pani szkoły są zajęcia nawet dla dwu-, trzylatków.

Dzieci do piątego roku życia zapraszamy do Danceworld na zajęcia umuzykalniająco-taneczno-ruchowe. Mają sporo zabaw, bo niemożliwe jest utrzymanie ich koncentracji przez godzinę. Kładę nacisk na to, żeby grupy były maksimum ośmioosobowe, ponieważ wtedy jesteśmy w stanie nad wszystkimi zapanować. Widzę zdjęcia z różnych szkół, w których na sali jest 20 maluchów. Ile z nich się czegoś nauczy? Jedno, a reszta będzie z tyłu rozrabiać. U nas każdy musi wyjść na środek i się zaprezentować. Ja w ogóle uwielbiam pracować z dziećmi i patrzeć, jak się rozwijają. Są szczere, czasem do bólu, można je jeszcze swobodnie kształtować – jak plastelinę. Wprowadziłam autorski program polegający na tym, że sześciolatki na początku uczą się wszystkiego po trochu: tańca towarzyskiego, baletu, hip-hopu... Ta różnorodność ciekawi, sprawia, że się nie nudzą. W pierwszym semestrze miały dużo stepowania i bachaty, w następnym będą mieć flamenco i boogie-woogie. Niech poznają świat za pomocą tańca i same zobaczą, co im się najbardziej podoba.

W jednym z wywiadów powiedziała pani, że zna wielu tancerzy, którzy nie robią tego, co by naprawdę chcieli.

Dużo osób przerzuciło się z tańca towarzyskiego na coś zupełnie skrajnego, np. hip-hop. I są w tym świetni. Bardzo często się zdarza, że do jakiegoś stylu zmuszają rodzice albo brak innej oferty. Chciałabym wykształcić taką grupę, która będzie się czuła i wyglądała dobrze w każdym stylu. Tancerzy wszechstronnych bardzo brakuje.

Miała pani tanecznych idoli?

Gdy w wieku ośmiu–dziewięciu lat zaczęłam uczęszczać do klubu Smirnow w Warszawie, byłam zapatrzona w Anię Głogowską. Przychodziła tam na zajęcia ze swoim partnerem Marcinem Wrzesińskim. Oglądanie jej tańca sprawiało mi przyjemność. Zawsze była tak szczera i uśmiechnięta. Po latach, gdy spotkałyśmy się w „Tańcu z gwiazdami", powiedziałam jej o tym. W późniejszych czasach uwielbiałam Rosjanki Anię Melnikową i Julię Zagoruychenko, które startują do dzisiaj.

Obycie z kamerą od małego zapewne pomagało na parkiecie tanecznym.

Gra mimiką była moim atutem. Swoboda ruchu pomagała mi natomiast na planie. Miałam płynność w łączeniu tekstu z wykonywaniem różnych czynności, co w przypadku aktorów nie jest regułą. Gdyby nie „Klan", pewnie bym tyle nie osiągnęła. Pieniądze zarobione w serialu pozwalały opłacać lekcje tańca. Stały dochód to coś, co doceniam do dziś.

Marzy pani, by zagrać w filmie o tańcu?

To marzenie zeszło na dalszy plan, może uda się je zrealizować w przyszłości. Na razie w całości pochłania mnie szkoła i życie prywatne – teraz przygotowanie do macierzyństwa.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus: Przed wojną umiejętności taneczne świadczyły o przynależności do elity. Czy dziś są jeszcze wyznacznikiem statusu społecznego?

Raczej oznaką manier, wpływają na postrzeganie człowieka. Tańczący mężczyzna zawsze robi duże wrażenie na kobiecie, kobieta – to już zależy, co tańczy. Jeżeli jest baletnicą, wiemy, że to osoba zdyscyplinowana, poukładana, dążąca do celu. W tańcu towarzyskim jest bardzo podobnie. Ale są bardziej zwariowane formy, gdzie potrzeba przede wszystkim spontaniczności.

Pozostało 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Upadek kraju cedrów