Decyzja o inwazji na Irak w marcu 2003 r. została podjęta przez George'a W. Busha w gronie dwóch–trzech najbliższych doradców. Podobnie działał Barack Obama. Rozszyfrowanie, kto ma najlepszy dostęp do prezydenta, było więc kluczem do poznania polityki Stanów Zjednoczonych. Z Donaldem Trumpem jest jednak inaczej.
Całe życie Trump był biznesmenem i wiele wskazuje na to, że także w Białym Domu sprawami państwa zamierza kierować tak jak biznesem. W wielkim koncernie fundamentalne znaczenie ma rada nadzorcza. Ale po jej wysłuchaniu, po zapoznaniu się ze sprzecznymi nieraz opiniami, to prezes w pojedynkę podejmuje ostateczne decyzje. Ta logika przyświecała też nominacjom na najważniejsze stanowiska w państwie. W ciągu nieco ponad dwóch miesięcy, jakie minęły od wyborów do inauguracji 20 stycznia, prezydent elekt wykorzystał proces kompletowania swojej ekipy do kilku celów.
Odrzuceni
Przede wszystkim chciał pokazać, kto jest bossem. Temu służyło upokorzenie kluczowych oponentów z przeszłości, a także tych, którym woda sodowa uderzyła do głowy.
Chris Christie – gubernator New Jersey, był pierwszym ważnym amerykańskim politykiem, który zrezygnował z prezydenckich ambicji i poparł Trumpa, gdy ten wydawał się jeszcze tylko ekscentrycznym inwestorem o nikłych szansach na zdobycie Białego Domu. W zamian liczył na ważne stanowisko w nowej administracji. Został brutalnie odsunięty, bo Trump nigdy nie zapomniał, że Christie, jako prokurator, wsadził do więzienia ojca jego zięcia – miliardera Charlesa Kushnera.
Mitt Romney – kandydat republikanów w wyborach 2012 r., też już witał się z gąską. Po spotkaniach z Trumpem w jego rezydencji na Florydzie Mar-a-Lago oraz kolacji w luksusowej restauracji Jean Georges w Trump Tower Romney był pewien nominacji na sekretarza stanu. Upokorzony, musiał obejść się smakiem.