Piotr Zaremba: Podzieleni po tragedii. Reakcje straszniejsze niż przyczyny

Do PiS: Zaniechajcie jątrzącej propagandy. Do opozycji: Nie opowiadajcie, że to PiS zabił prezydenta Adamowicza. Do jednych i drugich: Spróbujcie być bardziej empatyczni.

Aktualizacja: 20.01.2019 11:09 Publikacja: 17.01.2019 23:01

Kraj w żałobie, poniedziałek 14 stycznia, dzień śmierci prezydenta

Kraj w żałobie, poniedziałek 14 stycznia, dzień śmierci prezydenta

Foto: PAP

Kiedy w mediach społecznościowych niedzielnym wieczorem pojawiła się wiadomość o ataku nożownika na prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza, natrafiłem na wpis internetowego dziennikarza sympatyzującego z prawicą. Obwieścił, że bardzo mu przykro z powodu tego, co się stało, ale winna jest lewica, bo to ona propaguje nienawiść. Więc to ona ma krew na rękach. Z kolei pierwszy komentarz pod jego wpisem niósł przesłanie jeszcze mniej skomplikowane: „Należało mu się".

Setki ludzi, instytucji, całych redakcji próbowały jako reakcję inicjować milczenie. Bezskutecznie: dyskusja nad pomysłem, aby choć chwilę pomilczeć, natychmiast zmieniała się w ciąg argumentów i kontrargumentów, dlaczego milczeć nie można, bo winny jest TAMTEN.

Mord jak bardzo polityczny?

Już tej pierwszej nocy zastępca redaktora naczelnego „Gazety Wyborczej" Jarosław Kurski, człowiek ważniejszy od przywołanego na początku komentatora, postawił tezę o „zaplanowanej zbrodni politycznej". Przez kogo? Andrzej Celiński i lider KOD Krzysztof Łoziński powiązali zamach wyraźnie z politykami i propagandzistami PiS. Wicemarszałek Senatu Bogdan Borusewicz przedstawiał go od pierwszej chwili jako produkt nienawistnej kampanii m.in. rządowej TVP, zarówno przeciw samemu Adamowiczowi, jak i Wielkiej Orkiestrze Świątecznej Pomocy – morderca wtargnął na scenę podczas jej imprezy.

Czy to prawdziwa ocena? ,,Mamy do czynienia z bezwzględnym bandytą. Ja, nawiasem mówiąc, uważam, że błędem jest taka polityzacja tej akcji, tego człowieka. Bo to nie jest żaden ideowy polityk czy człowiek związany z jakimś światopoglądem, który chce dokonać zamachu z powodów ideowych" – to nie są słowa żadnego obrońcy prawicy, ale wypowiadającego się dla RMF Leszka Millera. Odległy od prawicy dziennikarz TVN Konrad Piasecki przypomniał fenomen zamachów na polityków dokonywanych z motywacji niejasnych lub ogólnikowo antyestablishmentowych, jak choćby na prezydenta USA Ronalda Reagana. Jego niedoszły zabójca John Hinckley miał obsesję na punkcie aktorki Jodie Foster i chciał powtórzyć czyn bohatera filmu „Taksówkarz".

Ja przywołałbym inną postać: Arthura Bremera, który w 1972 r. zamierzał zabić prezydenta Richarda Nixona, a kiedy nie mógł się do niego dopchać, postrzelił gubernatora Alabamy George'a Wallace'a, przyprawiając go o paraliż. Chciał się rozprawić z kimś ważnym, w tym sensie jego czyn był polityczny. Ale czy o takim typie polityczności mówią od początku Kurski, Łoziński czy Borusewicz? Oczywiście nie.

Stefan W. wykrzykiwał nazwę „Platforma Obywatelska". Ale traktował ją chyba, jeśli nie dowiemy się czegoś nowego, jako sprawcę swoich, przedstawianych na paranoiczną modłę, krzywd. PO symbolizowała dla niego państwo. Czy gdyby wsadzono go do więzienia za rządów PiS, nie szukałby pomsty na kimś innym? Czy człowiek, który wyszedł w grudniu na wolność, jest typowym produktem patologii polskiej debaty publicznej? Wychowankiem Jacka Kurskiego i Krystyny Pawłowicz?

Jest coś jeszcze. Przywołany amerykański zabójca Bremer czyhał najpierw na Nixona, głównego bohatera afery Watergate. Czy to go uczyniło rzecznikiem nienawidzących tego prezydenta demokratów? Ostatecznie „zadowolił się" rasowym segregacjonistą Wallace'em. Czy zrobił to w imieniu obrońców praw obywatelskich Murzynów? Naturalnie nie.

Za wcześnie na oceny prezydenta Adamowicza. Z pewnością nie czas na nie, zwłaszcza przed pogrzebem. Ale nawet takie tragiczne wypadki nie zwalniają od historycznych bilansów. Oczywiście w dzisiejszej polskiej polityce o to najtrudniej – bo mieszają się z bezwstydnym hejtem. Ale prawo do nich istnieje.

Z jednej strony hejt, z drugiej – leczenie go przez tych, którzy sami zbijali kapitał na rozbudzaniu najdzikszych emocji. A dziś tropią nienawiść, naturalnie wyłącznie w szeregach swoich wrogów. „Rządzący opłakują teraz Pawła Adamowicza. Ale najlepszym sposobem na uczczenie go byłaby zmiana języka, odrzucenie nienawistnej propagandy rządowych mediów" – apeluje Jarosław Kurski w komentarzu po ludzkiej śmierci. Naturalnie po jego stronie problemu języka nie ma. Kiedy Andrzej Celiński krzyczy: „Jarosławie Kaczyński, sp...", wicenaczelny „Wyborczej" zasłania uszy? Sztaby złożone z piromanów debatują na temat szkodliwości pożarów...

Po drugiej stronie nie jest lepiej. Po pewnym zmieszaniu rządowe media przystąpiły do kontrataku. „Wiadomości" robią wiele, aby uczynić Jerzego Owsiaka moralnie współwinnym całej sytuacji. Naturalna skądinąd dyskusja o zabezpieczeniu imprezy staje się karykaturą. Sama w sobie niewiele ma sensu. Przekonanie, że wszystkiemu zawsze można zapobiec, to jedna z chorób naszej cywilizacji. Polityka nie da się ukryć przed zabójcą, a już zwłaszcza prezydenta miasta; radosnej zabawy nie zmieni się w fortecę, zwłaszcza, co paradoksalne, w tak spokojnym kraju jak Polska. Ale to polowanie na Owsiaka ma oczywiście propagandowy cel. Jak będziemy o nim głośno krzyczeć, nikt nie spyta o nas. Nikt, a już zwłaszcza nasi zwolennicy, którzy mogą mieć poznawczy dysonans.

Co więcej, „Wiadomości" fundują kolejny spektakl pod tytułem „Tusk z kolegami zagrożeniem". To tylko politycy PO mają być winni brutalizacji języka. Znajdą się stosowne przykłady, bo oczywiście ich język bywa brutalny. Ta jednostronność obrazu nie ma jednak nic wspólnego z jakkolwiek pojmowaną refleksją nad faktami. A na dokładkę drażni, podsyca podziały, poszerza przepaści. Szukanie źdźbła czy belki w cudzym oku to najlepsza recepta na rozkręcanie wiecznej spirali piekielnego konfliktu.

Porozmawiajmy o agresji

Choć zacząłem od pomniejszania „polityczności" gdańskiej zbrodni, problem istnieje. W roku 2010 wskazywałem na kontekst zbrodni Ryszarda Cyby. Zabił pracownika biura PiS, szamocząc się z policją, krzyczał, że jest przeciw PiS. W kraju dominowała narracja Janusza Palikota czyniąca z opozycji ugrupowanie wywrotowe i obciachowe, poseł PO święcił triumfy dowcipami o nieżyjącym Przemysławie Gosiewskim, którego „widział" na stacji we Włoszczowie, co bawiło celebrytów i modnych dziennikarzy. Trudno było nie zauważyć ponurych konsekwencji. Dziś siły są o wiele bardziej wyrównane, a prawicy trudno zaprzeczać, że potrafi być w dziele siania agresji, podejrzliwości, wrogości nader sugestywna.

Prawda, że Stefana W. trudniej niż Cybę wtłoczyć w schemat wyznawcy konkretnych poglądów. Przez biografię i przez to, co krzyczał. Ale jeśli jest choć cień podejrzenia, że atmosfera mogła mu dodatkowo zatruć umysł, warto tę atmosferę zmieniać. Choćby z powodu wyrazów radości z tej zbrodni w mediach społecznościowych.

Problem reakcji wydaje mi się nawet ważniejszy niż problem przyczyn. I nie chodzi tu o rozżartych internautów czy nawet znanych blogerów. Jeśli jedna z twarzy PiS posłanka Krystyna Pawłowicz już po zamachu wdaje się w obrzydliwe połajanki, usiłując uczynić winnym Owsiaka, to trudno udawać, że problemu nie ma. Przecież ktoś ją tą twarzą partii zrobił. Ktoś przez lata tolerował jej wybryki. Jej koledzy apelowali o ciszę, o modlitwę. Ale pojawia się pytanie, co jest to warte, jeśli godzą się na taki dwugłos? W partii znanej z żelaznych zasad wewnętrznej dyscypliny...

Notabene, Pawłowicz czy TVP, wojując z Owsiakiem, podważają oficjalną tezę Prawa i Sprawiedliwości, że to oderwany od jakichkolwiek kontekstów czyn szaleńca. Oczywiście tego nie pojmują.

W takiej sytuacji jeden brak empatii nakręca inny. Pewien mój kolega zauważył złośliwie, że wreszcie liberalni lewicowcy, przysłowiowe lemingi, doczekali się swojego Smoleńska. To coś więcej niż manifestacja naturalnej w tej sytuacji żałoby. Masowe wieszanie na swoich profilach wiersza Juliana Tuwima wymierzonego w mordercę prezydenta Narutowicza i jego polityczne zaplecze to symbol schizofrenicznej histerii. Naprawdę wierzycie, że mający psychiczne kłopoty gangster przystępował do morderczej misji „z krzyżem na piersi"? O czym wy piszecie? O realnym zdarzeniu czy jego projekcji?

Z drugiej strony te emocje są realne i warto je brać pod uwagę. Po liberalno-lewicowej stronie gromkie oskarżenia prawicy mieszają się zresztą z wezwaniami, aby zmienili i oczyścili się wszyscy. Na dobrą sprawę z podobną mieszanką mamy do czynienia po stronie prawej. Rasowy symetrysta zyskuje kolejną pożywkę dla swojej wizji świata.

Oto, co napisała na Facebooku szefowa telewizji Biełsat Agnieszka Romaszewska: „Widzę też, że królem, ba, cesarzem naszych polemik staje się sienkiewiczowski Kali". Dalej dziennikarka kojarzona z prawicą przypomina obojętność liberalnych elit wobec zabójstwa Marka Rosiaka, asystenta w biurze PiS, ale też własne boje w obronie reputacji oblewanego fekaliami na prawicowych forach Władysława Bartoszewskiego. Ile jest w dzisiejszej Polsce Romaszewskich, a ile „tych drugich"? Kto z nich sprawuje rząd dusz?

Z pewnością PiS próbuje dziś tonować nastroje, ale czyni to nieudolnie. Czy jest przejawem zręczności jątrząca propaganda TVP? Porównywana z nią często opozycyjna stacja TVN zdobyła się przynajmniej w dzień śmierci polityka na materiały egzaltowane, ale unikające oskarżania kogokolwiek. Zza kulis słychać, że kierownictwo PiS rozważa odwołanie Jacka Kurskiego. Ale zwycięży pewnie przekonanie Jarosława Kaczyńskiego, że jest przydatny. Skądinąd mamy tu jak na dłoni całkowity brak elastyczności tych ludzi. Nie umieją niuansować przekazu, nawet w obliczu kryzysu, który by to nakazywał.

A czy nie można zrobić niczego z posłanką Pawłowicz? Ja wiem, że Platforma nie robiła niczego z Januszem Palikotem czy Stefanem Niesiołowskim. Ale czy ta licytacja na niegodziwości jest przyzwoita? A czy jest do końca bezpieczna dla samego PiS? Ale mamy do czynienia z obozem, w którym jednego nie można nikomu zabraniać: być jeszcze skrajniejszym.

Wojna polsko-polska w rozkwicie

Skądinąd to się może rządowemu obozowi nie opłacać. Zapewne przesądzą pierwsze sondaże. Na razie w zapomnienie idzie pomysł przyspieszenia wyborów. Tak naprawdę Kaczyński zrezygnował z niego już przed zamachem na Adamowicza. Ale teraz to podwójnie nie miałoby sensu. Opozycja ma męczennika, ma lampki żałobne i łzy. Rządzący zostają z posłanką Pawłowicz i dziennikarzami TVP.

Opozycja przeciwstawia temu pogubieniu swoje wyrachowanie. Nie idąc na wspólny marsz z prezydentem, ba, nie pojawiając się na mszy żałobnej w warszawskiej katedrze, bo przecież „zapraszał także Morawiecki". Stawiają w ten sposób na tych, dla których odpowiedź jest prosta: winna jest prawica. Nie tylko PO dokonuje takiego wyboru, także na przykład Włodzimierz Czarzasty z SLD. Nie wiadomo, czy taka taktyka trwale poprawi szanse opozycji. Opowieść o Smoleńsku przypomina nam, że posiadanie własnych męczenników nie jest gwarancją sukcesu.

Ale przecież dla obu stron stawką jest coś więcej niż słupki. Powinna nią być lepsza jakość Polski. Tyle że media okazują się jeszcze gorsze niż politycy w generowaniu agresji, bo stawiają nie na wszystkich, ale na tych najbardziej radykalnych odbiorców. Elity zdolne do odegrania roli mediatora prawie nie istnieją. Niemal każdy umościł sobie miejsce po jednej czy drugiej stronie barykady. Na dokładkę liderzy musieliby się uporać ze swoimi traumami.

Korzenie wojny polsko-polskiej sięgają daleko wstecz. I nie wszystko jest tu patologią. Tzw. postkomunistyczny podział dotykał najbardziej fundamentalnych etycznych kwestii związanych z dziedzictwem minionego systemu. Do tego dochodziły koszty rozklejenia coraz bardziej sztucznego obozu Solidarności. To nie mogło być bezbolesne.

Stąd gwałtowność już kampanii prezydenckiej roku 1990, a potem całej polskiej polityki. Ona była bardziej amatorska niż dzisiejsza, bardziej też oddzielona od przeciętnego Polaka, ale już wtedy w powietrzu fruwali „zdrajcy" przeciwstawiani „warchołom" i „obskurantom". Potem doszedł cynizm coraz doskonalszego profesjonalizmu. To postkomunista Leszek Miller używał nieliczącej się z niczym negatywnej propagandy, wymawiając AWS każdego zamarzniętego bezdomnego. Nie wykluczało to bardziej moralistycznych klimatów, kiedy tematem stały się z kolei patologie państwa Millera.

Wreszcie główną treścią polityki stała się wojna między partiami solidarnościowymi: PiS i PO. To Donald Tusk zdecydował jesienią 2005 r., że nie dojdzie między nimi do koalicji. Ale to Jarosław Kaczyński odpowiedział strategią, którą opisał malowniczo pewien polityk lewicy: otoczyć swój elektorat fosą, napełnić fosę benzyną i podpalić.

Można do woli dyskutować, co było tu kalkulacją Kaczyńskiego, a co efektem jego potężnej emocji skierowanej przeciw elitom. W każdym razie w lutym 2006 r. przedstawił Platformę w Sejmie jako filar „układu". Bo wierzył, że to najlepsze narzędzie przebudowy państwa? A może recepta na zachowanie władzy? Tusk odpowiedział czymś innym. Jego mowa o „moherach" była zapowiedzią przekłuwania balonu pisowskiego patosu. Z czasem stało się to narzędziem czarnego PR, coraz ważniejszego w polityce. Jego narzędziem były obsesje Stefana Niesiołowskiego i najbardziej łobuzerskie inwektywy Janusza Palikota.

Kiedy Jarosław Kaczyński stracił władzę w roku 2007, celem tego czarnego PR stał się jego brat w Pałacu Prezydenckim. Nazywano to kopaniem w klatkę, aby pobudzić do wrzasku małpy. To najlepsze oddanie poziomu tej polityki. Na to nakładały się emocje rozmaitych grup i środowisk, okazujących prawicy niechęć, wyższość, lekceważenie. Ten klimat miałem na myśli, pisząc w maju 2010 r., zaraz po katastrofie smoleńskiej, o „przemyśle pogardy".

Smoleńsk dodał nowe konteksty. Niezależnie od nieudolności rządu PO–PSL w staraniach o wyjaśnienie katastrofy i celowego prowokowania przez tę ekipę waśni przed kampaniami wyborczymi, mieliśmy też zapotrzebowanie prawicy, aby mieć swoich męczenników. To się brało z poczucia niższości, z bezradności wobec palikotowej narracji, choć także z realnej wiary w spiski. Czasem i z potrzeby manipulacji. Kiedy przed wyborami w roku 2011 „Gazeta Polska Codziennie" wchodziła na rynek z rewelacjami na temat zestrzelenia tupolewa, świadomie i bezkarnie odwoływała się do bzdur.

Na to nakładały się zmiany w świecie komunikacji. Pamiętam lata 2005–2011 jako próbę uprawiania przez prawicowych dziennikarzy, którzy dziś tworzą „Sieci" lub „Do Rzeczy", dość spokojnego jeszcze dziennikarstwa. To „Newsweek" epatował agresywnymi, obraźliwymi okładkami, a „Gazeta Wyborcza" obsesyjnie wracała do prawicowego zagrożenia. Oczywiście druga strona odpowie „Gazetą Polską", radykalnymi hasłami na wiecach czy opowieściami Antoniego Macierewicza. Zarazem już pojawienie się na początku XXI w. tabloidów z prawdziwego zdarzenia zmieniło styl zainteresowania zwykłego Polaka polityką. Krokiem dalszym było przeniesienie debaty do internetu – z fake newsami, memami i stałą koniecznością podnoszenia temperatury emocji. I znów, każdy jest tu dotknięty czymś innym. Ale każdy Polak może mieć złudną nadzieję, że jego wiara w bzdurę jest równie ważna, jak poważny komentarz.

Łzy kiedyś wyschną

Po roku 2015 prawica przejęła z rąk liberałów inicjatywę w dziedzinie kreowania histerii okładkami i nagłówkami, a zawsze stronnicza telewizja publiczna stała się tak stronnicza, jak nigdy. Klimat walki i kreowanie wroga miały gwarantować prawicy pakiet kontrolny. Wymierzona w Jerzego Owsiaka audycja TVP topornie opowiadała całkiem wymyśloną historię o jego uzależnieniu od Hanny Gronkiewicz-Waltz, ale odwoływała się do rytualnej od ponad 20 lat cywilizacyjnej wojny: postęp kontra tradycja. To wystarczyło, aby zastępy ludzi kupowały ją bez zastrzeżeń, jak setki podobnych audycji.

A zarazem lewicowi i liberalni wyborcy okazują się równie podatni na psychozy i plotki. Kiedy po raz kolejny przypomina się w internecie wyssaną z palca tezę, że Jarosław Kaczyński kazał bratu lądować w Smoleńsku, poważni inteligenci pochylają się nad tym z troską, choć to komisja Millera stwierdziła, że ta ich rozmowa miała miejsce przed pierwszą informacją o kłopotach samolotu. Kiedy na internetowych forach pojawiły się fotki narodowca Adama Andruszkiewicza ze swoim trenerem przystrojonym w swastykę, ci sami inteligenci łykali oczywisty fotomontaż. Niestety, duża część poważnych dzienników i tygodników opinii jest redagowana tylko niewiele subtelniej.

Kłamstwa i półprawdy, seanse ślepiej nienawiści, nakładają się na poważne cywilizacyjne starcia: o granice suwerenności Polski i przyszłość Europy, o miejsce religii i zwykłej obyczajności w życiu jednostki, o politykę ekonomiczną i egoizm elit, ale także o granice ingerencji rządu w sądownictwo czy państwa w prawa jednostki. Czy to drugie może się obejść bez tego pierwszego? Trudno wyrokować, skoro mamy do czynienia z ich immanentnym zrostem.

Środowiska liberalne mają trochę racji, obawiając się budowania systemu zbyt nachylonego ku rządzącym. Ale prawica wierzy w to, że wcześniejszy system, oparty na autonomii zawodowych, gospodarczych i środowiskowych korporacji, był z kolei trwale wymierzony w jej wartości. Między tymi obawami nie sposób mediować, a model prowadzenia debaty zmienia każdą rozmowę w karykaturę.

Dziś liberałowie dostali szansę na poczucie moralnej wyższości, tak jak ludzie prawicy korzystali z niej w okolicach katastrofy smoleńskiej. Na horyzoncie nie zamajaczył jednak nawet cień systemowej odpowiedzi: co zrobić, aby było nam wszystkim ze sobą lepiej, bezpieczniej, spokojniej, mniej duszno.

Jedni chcą wyłącznie rozprawiać o cudzej winie, inni odwołują się do apeli moralnych. Liberalni półsymetryści zaproponowali w pierwszym po tragedii liście otwartym bezwarunkowe hasło: „Przebaczamy i prosimy o wybaczenie", co brzmi nawet interesująco. Ale ich propozycja realna to ustawa penalizująca mowę nienawiści. W Polsce obowiązują już mało skuteczne prawa zakazujące inwektyw i oszczerstw. Z kolei nienawiść trudno jest opisać w suchych przepisach.

Liczne środowiska zareagowały, słusznie, obawami przed cenzurą. A poza wszystkim to źródło nowego podziału. Nie potrafimy nawet narysować boiska ani opisać zasad meczu. Pozostaje szlochanie, po ludzku naturalne, ale co będzie, kiedy łzy wyschną?

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Kiedy w mediach społecznościowych niedzielnym wieczorem pojawiła się wiadomość o ataku nożownika na prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza, natrafiłem na wpis internetowego dziennikarza sympatyzującego z prawicą. Obwieścił, że bardzo mu przykro z powodu tego, co się stało, ale winna jest lewica, bo to ona propaguje nienawiść. Więc to ona ma krew na rękach. Z kolei pierwszy komentarz pod jego wpisem niósł przesłanie jeszcze mniej skomplikowane: „Należało mu się".

Pozostało 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Plus Minus
Czemu polscy trenerzy nie pracują na Zachodzie? "Marka w Europie nie istnieje"
Plus Minus
Wojna, która nie ma wybuchnąć
Plus Minus
Ludzie listy piszą (do władzy)
Plus Minus
"Last Call Mixtape": W pułapce algorytmu
Plus Minus
„Lękowi. Osobiste historie zaburzeń”: Mięśnie wiecznie napięte