Na noworocznym spotkaniu z mediami kolejny pomysł na to, jak walczyć z tzw. fałszywymi informacjami, przedstawił prezydent Francji Emmanuel Macron. Jego zdaniem trzeba zwiększyć kompetencje francuskiej instytucji regulującej pracę mediów, wprowadzić możliwość blokowania kont rozpowszechniających fałszywe informacje. Macron zapewnia, że nie chodzi mu o nic innego, jak tylko o obronę demokracji liberalnej. Z fake newsami walczą również, i to za pomocą niebagatelnych kar, Niemcy. Do 50 mln euro może zapłacić serwis, który nie zdejmie fałszywych informacji albo przykładów mowy nienawiści mimo otrzymania odpowiedniego zgłoszenia. Internetowy gigant Facebook również postanowił się włączyć w leczenie problemu polegającego na podawaniu fałszywych informacji i w specjalny sposób zaznaczać artykuły, które zawierają niezweryfikowane lub całkowicie kłamliwe informacje.

Sęk w tym, że pierwsze badania naukowe wcale nie dowodzą, jakoby rozprzestrzenianie fake newsów miało kluczowe znaczenie podczas wyborów. „Wall Street Journal" opisał w tym tygodniu przeprowadzone przez trzech amerykańskich naukowców badanie zależności między zawartością komputerów ponad 2 tysięcy Amerykanów a ich poglądami politycznymi. Przede wszystkim okazało się, że fałszywe informacje stanowiły jedynie 2,5 proc. wiadomości, które badani przeczytali w kluczowym momencie kampanii prezydenckiej. Do odwiedzania stron z fałszywymi informacjami bardziej skorzy byli sympatycy Trumpa: 10 proc. najbardziej konserwatywnych Amerykanów wygenerowało aż 60 proc. ruchu na stronach zawierających fałszywe informacje. Ta zależność wynika z faktu, że prawicowi wyborcy w USA nie wierzą mainstreamowym mediom i szukają alternatywnych źródeł „informacji", które mają uzupełnić jadłospis serwowany przez główny nurt. Innymi słowy, jeśli fake newsy w jakikolwiek sposób oddziałują na społeczeństwo, to tylko utwierdzają radykalne elektoraty w przekonaniu o potworności ich przeciwników. Nie spowodują natomiast, że sympatyk lewicy zapała miłością do Donalda Trumpa.

Badacze stwierdzają, że rażąco fałszywe informacje są stosunkowo łatwe do zdyskredytowania. Prawdziwym problemem – i tu już przechodzimy do konkluzji, które z badań wyciąga „Wall Street Journal" – są nie tyle fake newsy, ile komentarze polityczne oparte na bardzo słabych przesłankach, przedstawiane jako fakt. Jako przykład widzimy tytuł CNN, która „informowała", że przyjęta przez republikanów reforma podatkowa sprawi, iż biedni Amerykanie stracą miliardy dolarów, albo nagłówek „The Washington Post" mówiący o tym, że plan podatkowy Trumpa to wielki prezent Partii Republikańskiej dla bogatych, a przede wszystkim dla samego prezydenta USA.

Definicja fake newsa jest tak nieostra, że bardzo łatwo może się stać narzędziem do kneblowania ust politycznym przeciwnikom. Jeśli to bowiem politycy będą ustalać granice tego, co ich zdaniem jest prawdziwą, a co fałszywą informacją, staniemy twarzą w twarz z groźbą przywrócenia cenzury. Prawdziwym problemem nie są fake newsy, ale półprawdy, półkłamstwa i dezinformacje, opinie sprzedawane jako fakty. Oczywiście należy je moralnie potępić. Ale wprowadzanie mechanizmów, które karałyby redakcje za stawianie politycznych tez, nie miałoby już nic wspólnego z obroną demokracji liberalnej. Byłby to początek budowy nowego autorytaryzmu w sferze informacji. Czy rzeczywiście tego chcemy?

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95