Korona królów jak Gra o Tron z papieru

Serial „Korona królów" miał wszelkie podstawy, by osiągnąć sukces. Czy faktycznie brakuje w Polsce dobrych, wypróbowanych aktorów, sprawdzonych scenarzystów i utalentowanych reżyserów?

Aktualizacja: 21.01.2018 07:09 Publikacja: 19.01.2018 23:01

Jadwiga (Halina Łabonarska) żegna umierającego króla Władysława Łokietka (Wiesław Wójcik).

Jadwiga (Halina Łabonarska) żegna umierającego króla Władysława Łokietka (Wiesław Wójcik).

Foto: TVP

„Korona królów" to bardzo słaby serial historyczny. Piszę to z przykrością, bo wcale nie musiało tak być, nawet zakładając ewidentne niedostatki finansowe. Nikt przecież o zdrowych zmysłach nie oczekiwał od dzieła wyreżyserowanego przez Wojciecha Pacynę i Jacka Sołtysiaka, „pod opieką" scenariuszową Ilony Łepkowskiej, że będzie to polska „Gra o tron" czy „Wspaniałe stulecie". Wystarczyło, że „Korona królów" choć trochę zbliżyłaby się poziomem aktorstwa i dramaturgicznej intrygi do nakręconych w 1988 roku „Królewskich snów". To jasne, że historyczna produkcja nie może być naukowym elaboratem, ale musi „dać się oglądać". Powinna też przykuwać uwagę. Tymczasem w omawianym serialu mamy deklamowane dialogi, w większości papierowe role, a przede wszystkim doskwierający brak filmowych emocji.

TVP

Głód historii

Na wstępie zaznaczę, że nigdy nie byłem przeciwnikiem wyprodukowania przez Telewizję Polską ciekawego, wartkiego i emocjonującego serialu historycznego. Nie mam też nic przeciwko filmom kostiumowym, gdzie gęsto od rycerskich mieczy, królewskich kosztowności czy pałacowych intryg. Uważam, że polskie średniowiecze i czasy ostatnich Piastów to jak najbardziej inspirujący, godny uwagi temat. Jednocześnie trzeba pamiętać, że do takiego projektu należy podejść z pokorą, a nade wszystko z chłodną głową profesjonalisty.

Film zanurzony w tak odległej przeszłości, generujący wiele legend, tak nasiąknięty historycznymi dwuznacznościami (np. jak faktycznie w 1331 r. w starciu z Krzyżakami pod Płowcami zachował się Kazimierz Wielki?) jak czasy „Polski Piastów", jest zwyczajnie ryzykowny. Z drugiej strony to właśnie „luki w dziejach" czy „liczne fantazje kronikarzy" dają ogromne możliwości i pole do popisu dla mądrych scenarzystów. Z oczywistych względów taka produkcja mogłaby niejako za jednym zamachem połączyć i pogodzić kilka podstawowych wartości – heurystyczną (jak długo ojcami naszych wyobrażeń o Łokietku czy Kazimierzu Wielkimi mają być tylko Matejko i Jasienica), artystyczną (od czasów Szekspira historia to świetny wehikuł i lustro dla bieżących bolączek), edukacyjną (z kulturą obrazkową nie wygramy i nie ma co się na to obrażać), ale także komercyjną (tego typu seriale bardzo dobrze się sprzedają).

Nie muszę również chyba nikogo przekonywać, że żaden nawet najwybitniejszy historyk nie spopularyzuje danego tematu lepiej i powszechniej niż przez popkulturę. Świetny badacz dziejów rewolucji francuskiej prof. Jan Baszkiewicz nie trafił ze swoimi naukowymi pracami pod strzechy – natomiast dzięki filmowej adaptacji sztuki Stanisławy Przybyszewskiej „Sprawa Dantona", mistrzowsko wyreżyserowanej przez Andrzeja Wajdę i w gwiazdorskiej obsadzie z Gerardem Depardieu i Wojciechem Pszoniakiem – to się udało.

Sam pomysł nakręcenia czegoś takiego jak „Korona królów" wydawał się strzałem w dziesiątkę. Dlatego dąsanie się, że Telewizja Polska w ogóle podjęła takie wyzwanie, jest zwyczajnie niedorzeczne. Ba, nawet przy skromnych funduszach (jak dowiadujemy się, jeden odcinek „Korony królów" kosztował 200 tys. zł) można było pokusić się o coś naprawdę atrakcyjnego. Nie ma sensu od razu odwoływać się do kosztownej „Gry o tron", tureckiej telenoweli „Wspaniałe stulecie" czy innych tego typu produkcji. W tym przypadku nadmuchiwanie medialnego balonika było zupełnie niepotrzebne, nie mówiąc już o zwiększonych oczekiwaniach prowokujących krytykę. Tymczasem wystarczy przypomnieć „Królewskie sny" (bo nawet nie kosztowną „Królową Bonę", wielki historyczny fresk Janusza Majewskiego przedstawiający dzieje I Rzeczypospolitej w pierwszej połowie XVI wieku): ośmioodcinkową produkcję telewizyjną poświęconą ostatnim latom panowania Władysława Jagiełły, od momentu śmierci jego trzeciej żony Elżbiety i małżeństwa z trzykrotnie młodszą od niego Litwinką Sonką. Nie była to przesadnie droga rzecz, a przecież każdy, kto widział ten serial, powie, że doskonale się go oglądało! Tyle że grali tam m.in. tacy aktorzy, jak Gustaw Holoubek (nagrodzony za rolę Jagiełły Złotym Ekranem), Janusz Michałowski, Ewa Dałkowska, Mariusz Dmochowski, Jerzy Bończak czy Adam Ferency. Scenariusz napisał zaś Józef Hen, reżyserował Grzegorz Warchoł. Takie nazwiska gwarantowały sukces – i powtórzę to raz jeszcze – bez niesamowicie dużych pieniędzy. Przypomnijmy, to już nie były złote gierkowskie czasy Polski Ludowej, gdzie komunistyczne państwo lekką ręką produkowało drogie historyczne obrazy, z tysiącami statystów, imponującymi plenerami i kostiumami, tylko rok 1988. Niemniej można było? Można!

TVP

Dojrzały władca u kresu życia

Królewskimi snami" Józef Hen udowodnił, że polska powieść historyczna może być nadal intrygująca, fascynująca i sumiennie oddająca ducha epoki. Historyczny obraz Grzegorza Warchoła spotkał się z akceptacją i komplementami widzów i krytyki. Znaleźli się nawet tacy, którzy konfrontowali sposób adaptacji ostatnich lat życia Jagiełły z pisarstwem samego Williama Szekspira. Podkreślano świetną koegzystencję historycznych realiów z ponadczasową prawdą o ludzkich uczuciach, namiętnościach czy odwiecznych zmaganiach z losem i przeznaczeniem. Scenariusz Hena i wizja Warchoła, mimo umiejscowienia w średniowieczu, okazały się uniwersalną opowieścią o ciężarze władzy, królewskich rozterkach wiążących się z odpowiedzialnością za swych poddanych czy strachu o trwałość państwa. To obraz, który nie stronił od filozoficznych dywagacji, pytań o przemijanie połączonych z dumnymi marzeniami o wielkości. Genialne kreacje aktorskie ożywiły bohaterów – znanych wcześniej tylko z kart podręczników do historii – przemieniając ich w pełnokrwiste, pulsujące życiem postaci. Na pierwszy plan wysforowuje się, rzecz jasna, król Władysław Jagiełło grany przez Gustawa Holoubka, niemniej wybitnych kreacji w tym serialu mamy zdecydowanie więcej, że wspomnę jedynie świetną rolę Janusza Michałowskiego jako Witolda.

W „Królewskich snach" niebanalnie zaprezentowano nam złożoną politykę zagraniczną początków ery Jagiellonów, rywalizację różnych koterii na dworze, ekscytujące wątki miłosne, jak również dojrzałe przeżycia władcy będącego u kresu swego życia. „Jagiełło przedstawiony jest jako człowiek obdarzony ogromnym talentem politycznym, ujmujący, bogaty charakterologicznie, o wielkiej inteligencji, poczuciu humoru, sprycie, a przede wszystkim jako człowiek z wyobraźnią, która pozwoliłaby zbudować dynastię" – tak mówił Gustaw Holoubek pytany o racje, dla których zdecydował się zagrać w „Królewskich snach".

Czy takim serialem nie mogła być „Korona królów"? Czy takim niejednoznacznym, a zarazem inspirującym bohaterem nie mógłby być Władysław Łokietek, a tym bardziej Kazimierz Wielki? Ta realizacja nie musiała być „mission impossible". Doprawdy nie mogę pojąć, czemu nie dołożono wszelkich starań (czy trzeba było się tak spieszyć?), by najnowsza produkcja TVP trzymała przyzwoity poziom. Jeśli nie „Królewskich snów" – to chociażby „Czasu honoru", „1920: Wojna i miłość" lub choćby nie tak dawno przecież realizowanego „Bodo". Czy doprawdy są to niedorzeczne wymagania? Czy faktycznie brakuje w Polsce dobrych, wypróbowanych aktorów, sprawdzonych scenarzystów i utalentowanych reżyserów?

TVP

Nazwiska naprawdę grają

4 grudnia ubiegłego roku telewizja publiczna zaprezentowała świetnie zrealizowany spektakl Teatru Telewizji pt. „Marszałek". Do napisania wartkiego historycznego dramatu przybliżającego nam skomplikowaną postać Piłsudskiego zabrał się Wojciech Tomczyk, sztukę wyreżyserował Krzysztof Lang, a w Józefa Piłsudskiego doskonale wcielił się, przeżywający obecnie swój złoty okres – Mariusz Bonaszewski. W rolach byłych premierów II Rzeczypospolitej nieźle zaprezentowali się utytułowani aktorzy: Andrzej Grabowski (Aleksander Prystor), Mirosław Baka (Walery Sławek) i Adam Woronowicz (Kazimierz Bartel). Scenografią dla przedstawienia były autentyczne wnętrza Belwederu... i całość świetnie zagrała.

Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że wielowątkowy historyczny serial (niechby i telenowela – jak próbuje nas obecnie przekonywać Ilona Łepkowska) osadzony w średniowieczu to wysoko zawieszona porzeczka, ale czy do tak trudnej produkcji trzeba było angażować mało wyrobionych aktorów, wręcz epizodystów – jak w przypadku Wiesława Wójcika grającego Władysława Łokietka? Czy jest dziełem przypadku, że najlepiej w „Koronie królów" wypada Halina Łabonarska, a przyzwoicie Sławomir Orzechowski? Niestety, a mówię to z żalem, oglądamy produkt serialopodobny. Robiony w pośpiechu i na kolanie. Aktorsko w większości fatalny, scenariuszowo więcej niż zły, gdzie co rusz słyszymy drętwe dialogi bez należytej dramaturgicznej temperatury. Nie chcę się pastwić, nie będę przytaczał licznych na to przykładów.

Znając polskie realia finansowe, nie oczekiwałem przecież, że w „Koronie królów" będę cieszył oko wykwintną scenografią, a sceny batalistyczne odeślą w cień „Krzyżaków" Aleksandra Forda. Nawet przez myśl mi nie przeszło, że Kazimierz będzie w tym serialu władał mieczem tak dobrze, jak szablą Wołodyjowski z filmów Jerzego Hoffmana, a drugoplanowi aktorzy na pstryknięcie palcem zaczną przyzwoicie jeździć konno. Niemniej, to co zaprezentowano, nie może nie rozczarowywać. I naprawdę nie są to wcale żądania „netfliksowych smakoszy uważających za konieczne wyrazić swoje rozczarowanie" – jak wyraził się niedawno Jacek Karnowski.

Prawda czasu, prawda ekranu

Królewskie sny" nie grzeszyły przepychem i pełnymi kadrami. Nie było tam scen bitewnych i innych technicznych fajerwerków. Nie jest żadną tajemnicą, że postawiono w tej produkcji na dialog, gęstą dramaturgię i dobre aktorstwo. Również tam średniowieczni bohaterowie mówią uwspółcześnionym językiem, a ich zachowania są „dostosowane" do dzisiejszego odbiorcy, który nie zrozumiałby ani nadmiernych wtrętów łacińskich, ani staropolszczyzny.

Niemniej Grzegorz Warchoł, wiedząc, jakimi zasobami dysponuje, miał po prostu pomysł na swój serial. Wspaniale wykorzystał to, co zaoferował mu w postaci powieści, a potem scenariusza wyśmienity polski pisarz Józef Hen. W przypadku „Korony królów" zabrakło jakiekolwiek konceptu i choćby próby wyjścia z zastanych ograniczeń. Oczywiście gusty widzów się zmieniają, początkowe radykalnie negatywne oceny z czasem mogą blaknąć. Warto w tym miejscu przypomnieć serial Andrzeja Konica „Życie na gorąco", który chórem okrzyknięto jako przeraźliwy kicz, milowy krok wstecz w stosunku do „Stawki większej niż życie", krótko mówiąc: wyjątkowy niewypał. Natomiast dziś krytyka ta nieco zelżała. Można nawet powiedzieć, że serial ów stał się swoistym „zapisem czasów", w których powstał, ciekawą „prawdą ekranu".

Z drugiej strony w latach 70. ubiegłego wieku wyprodukowano w PRL trzy dość kosztowne, a jednak chybione filmy fabularne o polskim średniowieczu. Obrazy te miały zresztą nieść również pewną historyczną dydaktykę, którą chciała wtłoczyć widzom ówczesna władza. Myślę tu o „Bolesławie Śmiałym" Witolda Lesiewicza z Ignacym Gogolewskim w roli tytułowej, „Kazimierzu Wielkim" Czesława i Ewy Petelskich z Krzysztofem Chamcem, a także „Gnieździe" Jana Rybkowskiego z główną kreacją Wojciecha Pszoniaka jako Mieszka I.

Żaden z tych filmów nie okazał się być wybitnym. Nie przeszedł do historii polskiego kina, choć teoretycznie były to produkcje robione z pietyzmem i dużą starannością. Wystąpili w nich uznani aktorzy, liczni statyści, malownicze plenery, a twórcy mieli czas na realizację. Nie było jednak idei, dlatego też jestem pewien, że gdyby obecnie przeprowadzić uliczną sondę i zapytać ludzi o te tytuły, okazałoby się, że mało kto je pamięta. Oczywiście, nie zamierzam porównywać ich do „Korony królów". Niemniej przykład tych filmów pokazuje, że ostateczną ocenę serialowemu dziecku TVP wystawi czas.

Nadzieja w Smarzowskim

Mimo tych zastrzeżeń i jak dotąd dobrej oglądalności (kluczem do tego sukcesu wydaje się świetna pora, a także częstotliwość emisji) nie należy ukrywać, że „Korona królów" jest propozycją nieudaną. A widzom oczekującym „czegoś więcej" ponad prostą telenowelę pozostaje czekać na to, jaką wizję Polski Piastów zaprezentuje nam twórca, który swoimi historycznymi filmami nigdy nie zawiódł, czyli Wojciech Smarzowski. Z pierwszych przecieków, jakie kilka miesięcy temu dotarły do nas od reżysera, akcja serialu miałaby się rozgrywać w X wieku w czasach Mieszka I. Byłaby to opowieść o początkach polskiej państwowości, a narracja łączyłaby wątki sensacyjno-miłosne z religijnymi i politycznymi.

Jak mówił twórca „Wołynia": „To jest taki projekt, w który wejdę na pięć, sześć lat. I jeżeli teraz przygotuję sobie grunt, będę mógł pracować etapami. Dlatego próbuję skoordynować różnego rodzaju ruchy produkcyjno-finansowe, które zapewniłyby nam bezpieczeństwo i wiarę, że ten serial zrobimy". Cóż, na razie możemy gdybać, kogo hipotetycznie mógłby Smarzowski w takim filmie obsadzić. Pewnie gdzieś przewinąłby się demoniczny Marian Dziędziel, dzielnego księcia Polan Mieszka mógłby zagrać Arkadiusz Jakubik, jako Czeszkę Dobrawę zaproponowałbym Kingę Preis, w Marcinie Dorocińskim widziałbym Bolesława Chrobrego, a w Bartku Topie – cesarza Ottona. Zresztą jak już fantazjować, to scenariusz dla takiej produkcji spokojnie udźwignąłby Szczepan Twardoch. Czy Telewizja Polska mogłaby taki serial wyprodukować? Szczerze zachęcam.

Mikołaj Mirowski jest historykiem i publicystą, pracuje w Domu Literatury w Łodzi.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

„Korona królów" to bardzo słaby serial historyczny. Piszę to z przykrością, bo wcale nie musiało tak być, nawet zakładając ewidentne niedostatki finansowe. Nikt przecież o zdrowych zmysłach nie oczekiwał od dzieła wyreżyserowanego przez Wojciecha Pacynę i Jacka Sołtysiaka, „pod opieką" scenariuszową Ilony Łepkowskiej, że będzie to polska „Gra o tron" czy „Wspaniałe stulecie". Wystarczyło, że „Korona królów" choć trochę zbliżyłaby się poziomem aktorstwa i dramaturgicznej intrygi do nakręconych w 1988 roku „Królewskich snów". To jasne, że historyczna produkcja nie może być naukowym elaboratem, ale musi „dać się oglądać". Powinna też przykuwać uwagę. Tymczasem w omawianym serialu mamy deklamowane dialogi, w większości papierowe role, a przede wszystkim doskwierający brak filmowych emocji.

Pozostało 94% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Zanim nadeszło Zmartwychwstanie
Plus Minus
Bogaci Żydzi do wymiany
Plus Minus
Robert Kwiatkowski: Lewica zdradziła wyborców i członków partii
Plus Minus
Jan Maciejewski: Moje pierwsze ludobójstwo
Plus Minus
Ona i on. Inne geografie. Inne historie