To dlatego zwlekano z ujawnieniem gwałtów, jakich dopuścili się imigranci podczas pamiętnego sylwestra w Kolonii. To dlatego unika się podawania narodowości lub pochodzenia sprawców zamachów.
Kaleczyli i patroszyli swoje ofiary
Mieliśmy już do tej pory rajdowca z Nicei, nożownika spod Wurzburga i maczetystę spod Reutlingen. Możemy do tego jeszcze dodać samobójcę z Ansbach. Z początku nikt oficjalnie nie śmiał rzucić nawet cienia podejrzenia, że te ataki miały podłoże terrorystyczne. Stało się to dopiero wtedy, gdy stosowny komunikat wydało Państwo Islamskie.
W przypadku osobnika, który rzucił się z maczetą na Polkę w ciąży, rzecz w istocie miała prawdopodobnie wymiar osobisty. Jednak nieustające matactwa władz spowodowały, że jeśli teraz jakiś imigrant zabije kogoś na tle kryminalnym, to i tak mało kto w to uwierzy.
Odporni na rzeczywistość lewicowi postępowcy znaleźli więc kolejny argument, który ma obalić tezę o islamskim zagrożeniu dla Europy. Otóż wyciągnęli statystyki, wedle których, licząc od 1970 roku do marca 2016, więcej osób w Europie zginęło w zamachach terrorystycznych o podłożu politycznym aniżeli w tych, których sprawcami byli islamiści. Lidera KOD Mateusza Kijowskiego, a w ślad za nim niektóre nadwiślańskie tuzy, skłoniło to nawet do publicznych wypowiedzi, że „terror chrześcijański” jest bardziej okrutny od islamskiego.
Pomijając już fakt, że trudno mówić o „terrorze chrześcijańskim” w przypadku Czerwonych Brygad czy choćby niemieckiej RAF, bo były to ugrupowania nie tylko lewackie i wściekle antychrześcijańskie, ale również szkolone przez Palestyńczyków, warto się przyjrzeć tym statystykom.
Otóż wynika z nich, że do końca lat 90. liczbę „tradycyjnych” zamachów terrorystycznych udało się zredukować niemal do zera. Wtedy miejsce finansowanych wcześniej przez Kreml lewackich terrorystów zaczęli zajmować islamiści. I liczba ich ataków rośnie, przy czym największy przyrost odnotowano w ostatnich dwóch latach.
Terroryści chcą, aby się ich obawiano
Islamiści nie zabili wprawdzie jeszcze tylu ofiar co ich „tradycyjni” poprzednicy, ale – biorąc pod uwagę dynamikę ich działań – mają dużą szansę pobić rekord w znacznie krótszym czasie. Inaczej mówiąc, z tej statystyki można wyczytać, że jeśli szybko nie zahamujemy inwazji islamistów, w Europie popłynie szeroka rzeka krwi.
Przykłady? Proszę bardzo. W ciągu zaledwie jednego lipcowego tygodnia doszło w Bawarii do trzech zamachów terrorystycznych (Monachium, Wurzburg oraz Ansbach) – niemal dzień po dniu. Bierność zachęca islamistów do kolejnych ataków.
A skutki tej bierności są coraz bardziej opłakane politycznie i gospodarczo. Brytyjczycy wydali tuż przed wakacjami oficjalne wskazówki dla swoich obywateli, dokąd można bez obaw wyjeżdżać i jakich miejsc w Europie unikać. Z dołączonej do tych informacji mapki wynika, że Polska wraz z naszą częścią Europy stała się dziś oazą spokoju. Można się także dowiedzieć, że Gruzja jest bezpieczniejsza od Hiszpanii, Mołdawia od Francji, a Ukraina – która przecież prowadzi regularną wojnę – jest dziś spokojniejszym państwem od Niemiec.
Towarzyszące zamachom makabryczne opisy (podrzynanie gardeł, obcinanie palców) z pewnością wzmagają poczucie zagrożenia, a strach sprzyja islamistom. Terroryści chcą, aby się ich obawiano. Odpowiedzią lewicy na ten strach jest jednak nieustające „willkommen” i walka ze sceptyczną częścią społeczeństwa.
We wtorek senator z ramienia CDU Frank Henkel wydał oświadczenie, w którym zarzuca bankructwo dotychczasowej polityce wobec imigrantów islamskich. „Nie łudźmy się – napisał Henkel – ściągnęliśmy sobie do kraju całkowicie zdziczałych ludzi, zdolnych do popełnienia najbardziej barbarzyńskich zbrodni, które wcześniej nie należały do naszej codzienności. Trzeba to jasno powiedzieć, bez tabu. Ta zwykła ludzka uczciwość wymaga także, byśmy ofensywnie podchodzili do tematu islamizmu. Inaczej polityka zostanie odebrana jako oderwana od rzeczywistości”.
Jak można się łatwo domyślić, po tym – niecodziennym jak na polityka niemieckiej partii rządzącej – oświadczeniu na Henkla posypały się gromy ze strony lewicy. Jednym z głównych zarzutów było stwierdzenie, że tego typu deklaracje „napędzają głosów takim partiom, jak Alternatywa dla Niemiec”.
Widać tu jak na dłoni, że dla postępowej lewicy przeciwnikiem nie są islamiści, lecz każdy, kto próbuje przeciwstawić się tej samobójczej polityce. „Willkommen” stało się bronią postępowców w ich politycznej wojnie z konserwaty--wną prawicą. A że są ofiary? Cóż, w każdej wojnie są ofiary.
Lewica zręcznie manipuluje pojęciami. Stara się postawić znak równości między uchodźcą i imigrantem. To niezupełnie to samo. Uchodźca to człowiek, który został zmuszony do wyjazdu z własnego kraju z powodu wojny lub prześladowań. Jego celem nie jest podbój, lecz schronienie. Jest też zwykle gotów powrócić do swojego domu, gdy sytuacja wróci do normy. Do Polski przyjechała grupka syryjskich chrześcijan. Nikomu to nie przeszkadza. Ci ludzie schronili się u nas, szanują nasz kraj i czekają na powrót do domu.
Wojna hybrydowa przeciw Europie Zachodniej
Nikt normalny nie ma nic przeciwko uchodźcom. Problem w tym, że – jak się zdaje – większość przyjezdnych to nie uchodźcy, lecz imigranci zarobkowi, wśród których werbowani są przyszli terroryści. Gdyby imigranci rzeczywiście byli uchodźcami, nie szturmowaliby w takiej masie zachodniej Europy. Schronienie i wytchnienie od wojny mogli bowiem znaleźć choćby w Turcji, a jeśli nie tam, to na Bałkanach. Ale przyjezdni traktowali Turcję i Bałkany jedynie jako szlak tranzytowy do Austrii, Niemiec i Skandynawii.
Wiele też wskazuje na to, że Niemcy, ogłaszając politykę „willkommen”, zdawali sobie doskonale sprawę z natury tej imigracji. Ośrodki dla imigrantów przygotowywano bowiem na długo przed najazdem z Bliskiego Wschodu. Tłumaczono, że w ten sposób pozyskuje się dodatkową siłę roboczą w starzejącym się społeczeństwie niemieckim.
W tym kontekście trudno się nie zastanowić nad padającymi w zeszłym roku sugestiami, że tzw. rozlokowanie uchodźców, na które zgodził się rząd PO, miało w istocie służyć pozbyciu się z Niemiec osób nieprzydatnych ekonomicznie.
Cynizm polityki „willkommen” – podobnie jak inne wynalazki wspierane przez liberalną lewicę – najbardziej szkodzi prawdziwym uchodźcom. Po wyczynach islamistów znacznie trudniej będzie wzbudzić zaufanie i gotowość do niesienia pomocy tym, którzy naprawdę jej potrzebują.
Precyzyjne nazwanie i zlokalizowanie zagrożenia utrudnia też forma współczesnego konfliktu, który zwykło się określać mianem wojny hybrydowej. W tej wojnie nie ma frontalnego ataku, nie ma obcych armii, nie ma też państwa, które oficjalnie stoi za napastnikami. Zamiast tego dochodzi do czegoś w rodzaju infekcji wirusowej, która stopniowo, ale konsekwentnie rozwija się w zakażonym społeczeństwie, aby je ostatecznie unicestwić. Wirusem są przenikający do zaatakowanego państwa, działający autonomicznie terroryści.
Istotę wojny hybrydowej, z natury będącej wojną agresywną, doskonale zrozumiał Władimir Putin, przygotowując najazd „zielonych ludzików” na Krym i Ukrainę. Europa nie znalazła jeszcze skutecznego sposobu, aby przeciwdziałać podobnym zagrożeniom. Nie nadąża za tym również prawo międzynarodowe. Dlatego dziś tak łatwo, nie wypowiadając wojny, prowadzić wrogie działania i rozmywać własną odpowiedzialność za agresję.
Nie ulega wątpliwości, że Europa Zachodnia stała się celem wojny hybrydowej. Wojnę tę można powstrzymać, jeśli zawczasu zrozumie się jej naturę i podejmie zdecydowane działania obronne. Już dziś Europa przestała być kolorowym, bezpiecznym miejscem, a islamistyczny terror zaczyna na nowo dzielić kontynent.
Jeśli nie chcemy rozpadu Europy, należy jak najszybciej odrzucić dotychczasową politykę i podjąć próbę odbudowy utraconej tożsamości. Bez wspólnych korzeni i jednolitego systemu wartości pozostajemy bezbronni wobec najeźdźców.
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95