Nowy parlament: rutyna wygra z awanturnictwem

Obecny układ parlamentarny przetrwa cztery lata, a rząd będzie bardziej podobny do poprzedniego, niż się zdawało. Przynajmniej do wyborów prezydenckich, które mogą wywrócić wszystko.

Aktualizacja: 01.11.2019 13:26 Publikacja: 29.10.2019 17:20

Prezes PiS jak dotąd potrafił pogodzić swoich koalicjantów Zbigniewa Ziobrę i Jarosława Gowina

Prezes PiS jak dotąd potrafił pogodzić swoich koalicjantów Zbigniewa Ziobrę i Jarosława Gowina

Foto: EAST NEWS, Tomasz Urbanek

Jak na początkowe napięcie wywołane stosunkowo śmiałymi wypowiedziami polityków Solidarnej Polski, zwłaszcza Patryka Jakiego, sekretne rokowania o składzie nowego rządu prawicy przebiegają zaskakująco nieciekawie, wręcz rutynowo. Początkowe wielkie aspiracje Zbigniewa Ziobry skurczyły się do sugestii drobnych korekt, a Jarosław Gowin, też pomrukujący w pierwszych godzinach w kierunku hegemona z PiS, odgrywa teraz rolę przykładnego koalicjanta. Z pierwszych wezwań, aby to był całkiem nowy rząd, nie zostało właściwie nic.

Gdzie ten przełom?

Politycy Solidarnej Polski mówili otwarcie o wymianie Mateusza Morawieckiego na kogoś innego, a wspierała ich poprzedniczka obecnego premiera Beata Szydło. W pierwszych godzinach padła kandydatura Mariusza Błaszczaka, który bywał wymieniany jako rezerwowy kandydat samego Jarosława Kaczyńskiego. Symbolizuje on ortodoksyjnie pisowskie nastawienie do polityki.

Potem Jaki poczuł się zmuszony wskazać na samego Kaczyńskiego jako najlepszego szefa rządu. Było to już jednak w momencie, kiedy Ziobro zatrzymał się w swoich żądaniach.

Sprzedawano te żądania jako nie tylko kadrowe. Solidarna Polska miała żądać „dokończenia rewolucji", a więc twardszych działań w takich sferach jak sądy, media czy polityka wspierania kultury i życia społecznego przez państwo – aby nie zyskiwali na niej „tamci". Także zbliżeni do Ziobry publicyści sugerowali, że za dużo było w różnych rządowych posunięciach kapitulacji, i to ma być powód niepełnego zwycięstwa (choćby w Senacie). Z kolei Gowin formułował łagodnym językiem odwrotne zastrzeżenia. Nie zadbano o wsparcie różnych środowisk, mitycznej klasy średniej, i taki jest efekt.

Za jednym i drugim koalicjantem była arytmetyka – każdy ze swoimi 18 posłami mógł w teorii pozbawić rząd PiS większości. Ale równocześnie Kaczyński został wynikami kampanii do Sejmu wzmocniony. Mógł z powodzeniem wskazać na siebie jako autora zwycięstwa, był przecież twarzą kampanii, a i Morawieckiego ciężko było przedstawiać jako jej obciążenie. Prawicowy internet wybuchł głosami poparcia dla „premiera dobrej zmiany" i atakami na „wichrzycieli". Ziobro ma swoją własną legendę, współtwórcy rewolucji, ale chyba nie funkcjonuje ona w oddzieleniu od legendy prezesa. Solidarna Polska jest środowiskiem sprawnym technicznie, ale czy ma rząd dusz jakichś Polaków – można wątpić.

Możliwy inny układ?

Scenariusze ewentualnego oddzielenia którejś z prawicowych grup jawiły się jako mocno egzotyczne. W teorii Ziobro kokietujący czasem narodowców (kiedyś choćby sceptycznym stosunkiem do Ukrainy) mógłby czegoś poszukać po stronie Konfederacji. Raczej wątpliwe jednak, aby Kaczyński po takiej zdradzie poczuł się zmuszony paktować ze wzmocnionymi w ten sposób konkurentami z prawej strony nad budowaniem nowej większości. Zwłaszcza że sami konfederaci są mocno podzieleni, pozbawieni wyraźnego przywództwa. Udział w rządzeniu wolą zamieniać, szczególnie mowa o segmencie Janusza Korwin-Mikkego, w wieczną kontestację i polityczną felietonistykę.

Oczywiście sam taki zamęt na prawej flance nie byłby dla PiS korzystny. Teraz szczególnie, w kontekście kampanii prezydenckiej. I dlatego Kaczyński powstrzymał się z publicznymi reprymendami dla swojego ministra, a nawet poczuł się w obowiązku coś mu dać. To coś jest jednak niewielkie. Wedle moich informacji nie ma mowy o obdarzeniu niesfornego polityka funkcją wicepremiera. Może chodzić o prezent w postaci dodatkowego resortu dla Solidarnej Polski (cyfryzacja) i o poszerzenie obecności tego środowiska w spółkach Skarbu Państwa. Obecności, dodajmy, i tak dosyć dużej.

Jeśli Ziobro wyrzekł się wicepremierostwa, nie czuje się najwyraźniej gotów do ryzykowania, a ewentualnych partnerów z Konfederacji nie poważa. Rozgrywka między nim i prezesem przypomina jazdę naprzeciw siebie dwóch rozpędzonych aut. To typowa wojna nerwów. I na razie starszy pan z Nowogrodzkiej jest bardziej odporny. Choć już sama konieczność znoszenia impertynencji zaraz po zwycięstwie musiała być dla niego ciężkim doświadczeniem.

Jeszcze mniej prawdopodobna byłaby dezercja Jarosława Gowina. W teorii i on miałby dokąd pójść. Możliwe, że przygarnąłby go PSL, wzmocniony deklarującymi wolnorynkowość działaczami Kukiz'15. Ale co w takim przypadku miałoby się stać z większością sejmową? Gowin może dogadałby się z Kosiniakiem-Kamyszem i Kukizem. Wątpliwe, aby dogadał się co do wspólnego rządu ze Schetyną, Biedroniem i Zandbergiem. Za wielkie są bariery ideowe. Zresztą najbardziej miękkich polityków rządowej prawicy musi odstraszać antypisowska histeria panująca po stronie totalnej opozycji. Całkiem niedawno obiecywano tam wszystkim posłom poprzedniego parlamentu wyroki sądowe. Psychologiczna przepaść jest zbyt szeroka, aby ją zasypać zaraz po wyborach.

Zresztą ani Ziobro, ani Gowin nie mają powodów, aby zamieniać konkretny udział w rządzeniu na niepewną awanturę, na burzenie tego, co jest. Możliwe, że Porozumienie dostanie coś więcej, choćby poszerzenie władztwa odpowiedzialnej za przedsiębiorczość minister Jadwigi Emilewicz albo inny resort dla niej. Sam Gowin myślał przez moment o MSZ dla siebie, ale już z tego zrezygnował. Mogę sobie też wyobrazić obdarzenie tej niewielkiej partyjki trzecim resortem (zdrowie dla Wojciecha Maksymowicza?) choćby w nagrodę za wytrwanie w roli tego bardziej lojalnego. Ale możliwe, że cena okaże się mniejsza.

To gwarantuje utrzymanie obecnego podziału na rządzący PiS z koalicjantami i opozycyjną resztę. Przy 235 mandatach da się rządzić, choć w obliczu potyczek z poprawkami i sprzeciwami opozycyjnego Senatu będzie to mniej komfortowe. To zresztą zwiększa wagę koalicjantów, którzy niekoniecznie muszą grozić otwartym buntem, żeby wymuszać ustępstwa w rozmaitych kwestiach.

– Dziś awantura nie ma sensu, ale czasem postawimy warunki – odgraża się działacz Porozumienia. Gowin już raz to zresztą zrobił po wyborach, w sprawie ZUS dla przedsiębiorców. Zmieniłoby to cokolwiek kulturę polityczną obozu rządowego. W poprzedniej kadencji, choć też głosy małych koalicjantów były potrzebne, raczej nie tkano wewnętrznych kompromisów. Decyzje zapadały szybko, w następstwie odgórnych dyrektyw. Jak to będzie funkcjonowało w nowym układzie, jeszcze nie wiemy.

Cena rozgrywki z Senatem

Choćby dlatego, że na grę PiS – koalicjanci nakładać się będzie gra: rządowy Sejm kontra opozycyjny Senat. I ziobrystom, i nawet liberalnym gowinowcom trudno będzie bronić rozwiązań, forsowanych z zewnątrz przez senatorów z opozycji. A takie koincydencje mogą się zdarzać.

Gdyby pójść za dzisiejszymi, niejasnymi wezwaniami ziobrystów do większej twardości, Sejm powinien też prowadzić politykę odrzucania każdej poprawki senackiej opozycji. To zaś z kolei pogłębi atmosferę oblężonej twierdzy, więc nie będzie sprzyjać pluralizacji obozu rządowego.

Nie wiemy do końca, co PiS chce począć z dokuczliwymi ingerencjami Senatu w ustawodawstwo. Nieprzemyślana awantura ze źle napisanymi i pozbawionymi chyba szans wyborczymi protestami wskazywałaby na zamiary konfrontacyjne. Z kolei wybór Elżbiety Witek, a nie któregoś z przaśnych, wojowniczych polityków PiS, na marszałka Sejmu mógłby zakładać stawkę na szukanie kompromisów. Na razie mamy raczej miotanie się i brak pomysłu.

W każdym razie szlachetne w intencjach wizje choćby Klubu Jagiellońskiego, że w następstwie dualizmu i debat między izbami wzrośnie poziom legislacji i zwiększy się kultura polityczna, włożyłbym raczej między bajki. Przeważać będzie permanentna awantura, nawet jeśli dziś jej scenariusz jeszcze nie powstał – ani po stronie rządowej, ani opozycyjnej.

Niezależnie od szamotaniny z Senatem ta większość ma wszelkie szanse, aby dotrwać w Sejmie do końca kadencji. Przesądzałoby to trwałość tego parlamentu – jednak z istotnym zastrzeżeniem. Wybór opozycyjnego prezydenta w maju 2020 roku mógłby uczynić dalsze rządzenie niemożliwym. W takim przypadku trzeba być gotowym na każdy scenariusz. Rozwiązanie parlamentu z użyciem tricku z przekroczonym terminem budżetu (opozycja miałaby prezydenta i Senat) albo samorozwiązanie za zgodą głównych sił, jak w roku 2007.

To zwiększa wagę prezydenckiej kampanii. I zmusza rządzących, aby przynajmniej trochę powściągnęli swoje temperamenty w rozgrywce z opozycją. Powinni też się wykazać sprawnością w złożeniu układu rządowego. Na razie wiele wskazuje na to, że stabilizacja i kontynuacja zostanie wybrana ponad jakikolwiek przełom.

Kłopoty z krótką ławką

Dotyczy to nie tylko relacji z koalicjantami. Ileż razy mówiło się, że PiS tylko z konieczności toleruje „nie swojego" ministra spraw zagranicznych Jacka Czaputowicza, czynionego kozłem ofiarnym różnych sytuacji, w których PiS czuł się niekomfortowo (relacje z Izraelem). Wszyscy przewidywali, że kulturalny, często zmuszony świecić oczami za gwałtowne ruchy w kraju dyplomata zostanie wymieniony po wyborach.

Teraz słychać z kolei, że zostanie, bo nie ma chętnych na jego miejsce (choć przez chwilę wymieniano Krzysztofa Szczerskiego). Rutyna wygrywa z awanturnictwem, ujawniając przy okazji krótkość pisowskiej kadrowej ławki. Dla Morawieckiego prowadzącego część dyplomacji europejskiej osobiście Czaputowicz jest wygodny.

Wygląda też na to, że skomplikowana personalna układanka sprzed czterech lat trudna jest do ruszenia, bo wszyscy się do niej po prostu przyzwyczaili. Krążyły uporczywe pogłoski, że odejdzie z funkcji ministra kultury Piotr Gliński, zmęczony użeraniem się z artystami, którzy go nie polubili. Miał aspirować do innego resortu albo do fotela marszałka Sejmu. A kończy się na tym, że pozostanie mu nadal nieść swój krzyż, czyli zajmować się polityką kulturalną państwa.

Zmiany mają być nieliczne, czasem związane z korektami strukturalnymi. Oto ma powrócić resort Skarbu Państwa. Po to, aby rozerwać związki spółek państwowych z poszczególnymi resortami, a i wynagrodzić rosnącego w siłę wicepremiera Jacka Sasina. O ile cel personalny jest klarowny, o tyle zmiana systemowa nie będzie pełna – część spółek pozostanie jednak w gestii ministrów, co wynika z układanki politycznej. Morawiecki zawsze był zmuszony dostosowywać się do realiów wewnątrzpisowskich.

Nie wiadomo nawet, czy zdoła wymienić ministrów, których chce się pozbyć od dawna. Choćby Krzysztofa Tchórzewskiego od energetyki czy odpowiedzialnego za infrastrukturę Andrzeja Adamczyka. Rząd jest w teorii jego, ale awantura o osobę premiera wcale go nie wzmocniła. Podział wpływów bywa ważniejszy niż racje merytoryczne czy różne pomysły na usprawnienie państwowej maszyny. A niektórzy ministrowie okazują się faworytami pisowskiego aparatu.

W efekcie rutyna, wraz z towarzyszącym jej zmęczeniem materiału, będzie dominować nad zapałem i innowacją, pomimo skali zwycięstwa. Ale możliwe, że planujący strategię Kaczyński postawi na ostrożność, na swoisty bezruch przynajmniej do wyborów prezydenckich.

Miejsce na śmiałe pomysły może się pojawić, jeśli Andrzej Duda pozostanie w pałacu, choć ich kierunki trudne są dziś do przewidzenia, a senacki Piemont będzie rządzący obóz uwierać. Zręczny marszałek Senatu może wspierać opozycję swoimi telewizyjnymi orędziami i proceduralnymi awanturami. – Prędzej czy później większość w Senacie będzie nasza – odgrażają się wszakże politycy PiS, przypominając, jak to przechodzili do nich senatorowie PO w poprzedniej kadencji.

Tym bardziej więc nie wierzę w wywrócenie obecnego układu. No, chyba że dopadnie nas nieprzewidywalny kataklizm.

Jak na początkowe napięcie wywołane stosunkowo śmiałymi wypowiedziami polityków Solidarnej Polski, zwłaszcza Patryka Jakiego, sekretne rokowania o składzie nowego rządu prawicy przebiegają zaskakująco nieciekawie, wręcz rutynowo. Początkowe wielkie aspiracje Zbigniewa Ziobry skurczyły się do sugestii drobnych korekt, a Jarosław Gowin, też pomrukujący w pierwszych godzinach w kierunku hegemona z PiS, odgrywa teraz rolę przykładnego koalicjanta. Z pierwszych wezwań, aby to był całkiem nowy rząd, nie zostało właściwie nic.

Pozostało 95% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Zanim nadeszło Zmartwychwstanie
Plus Minus
Bogaci Żydzi do wymiany
Plus Minus
Robert Kwiatkowski: Lewica zdradziła wyborców i członków partii
Plus Minus
Jan Maciejewski: Moje pierwsze ludobójstwo
Plus Minus
Ona i on. Inne geografie. Inne historie