korespondecja z Pjongczangu
Wolno się przepychać, można jeździć po wewnętrznym torze treningowym, warto ścigać się co cztery okrążenia. Wywrotek jest dużo, zabawy także. Olimpijski debiut wyścigów łyżwiarskich ze startu wspólnego potwierdził, że w tym chaosie jest potencjał.
W sobotni wieczór w hali łyżwiarskiej Gangneung Oval tak właśnie zakończyły się zawody olimpijskie na długim torze lodowym. Najpierw były po dwa półfinały z udziałem 12 uczestniczek lub uczestników, potem finały, w składach szesnastoosobowych.
Przepisy są proste: 16 okrążeń toru (czyli dystans 6400 m), na czwartym, ósmym i dwunastym lotne są finisze, pierwsza trójka dostaje 5, 3 i 1 punkt. Ostatni sprint jest dużo ważniejszy: 60, 40 i 20 pkt. Skoro z półfinału awansuje ósemka, to przy odrobinie szczęścia nawet jeden punkcik może dać awans, bo punktacja jest ważniejsza od czasu (byle zainteresowany/-ana dotarł/-a do mety).
W praktyce więc najpierw wszystko wygląda jak zabawa w pociąg na łyżwach, panie i panowie suną grzecznie i powoli w rządku, ale w końcu ktoś daje hasło do ucieczki, wagoniki nagle się rozłączają, zaczyna się rejwach. Czuć w tej konkurencji klimat ścigania na krótkim torze, albo też coś z kolarstwa torowego (wyścig punktowy), najpewniej jedno i drugie. Taktyka, zwłaszcza w półfinałach, może być bardzo różna, szerokość toru daje szansę na ataki z każdej strony.