— korespondencja z Pjongczangu
Kiedy skończyła się pierwsza seria, w polskich domach zapewne wybuchła euforia. Hula pięknie prowadził, Stoch był drugi razem z Johannem Andre Forfangiem. Potem dwaj Niemcy: Wellinger i Richard Freitag. W Pjongczangu prezydent RP tańczył na trybunie, małżonka chyba trochę też, bo zima koreańska sprzyjała takiej formie okazywania radości. Sytuacja wymarzona, by czekać na drugą serię z kibicowską radością w sercu, lub – tego nie da się ukryć, raczej krzyczeć do sędziów, by odwołali drugą serię.
Powody, by odwoływać były. Konkurs szedł z dużymi oporami. Mróz doskwierał, wiatr dął porządnie, stale pod narty. Kto liczył, że będzie stabilny i nie obdarzy skoczków kaprysami – mylił się. Podmuchy zmieniały się szybko, ofiary były, także w polskiej drużynie. Dawid Kubacki trafił na chwilę, gdy nad zeskokiem niemal pojawiła się cisza. Nikomu nie powiało słabiej. Skoczył tylko 88 m, po kilkunastu minutach było wiadomo, że z marzeń nici. Polak nie awansował nawet do drugiej serii.
Maciej Kot awansował, ale ze skromnym 20. wynikiem. Można jednak było o tym zapomnieć po pierwszym skoku Huli. Pan Stefan wykonał skok olimpijski, w pełnym tego słowa znaczeniu: 111 metrów, styl świetny, nota zasłużenie wysoka, wiatr w górnej strefie stanów średnich. Ktoś spojrzał na zegarek i rzekł, że za 22 minuty, gdy w Korei wybije północ, można będzie mówić, że kolejny Polak zostanie mistrzem olimpijskim dokładnie 46 lat po Wojciechu Fortunie. Wtedy, w 1972 roku na Okurayamie Fortuna też skoczył w pierwszej serii 111m (choć była to ówczesna skocznia duża), więc paralele nasuwały się same.
To, że po północy nie zobaczyliśmy choć jednego medalisty z Polski, można zrzucić na kaprysy pogody, ale można też być po prostu wkurzonym, jak Adam Małysz, który na pomyśle rozegrania na siłę drugiej serii nie zostawił suchej nitki. Powiedzieć, że złorzeczył, to nic nie powiedzieć.