Wyjeżdżałem za granicę, mając 23 lata, żeby podnosić poziom sportowy. W Bundeslidze po pół roku zmieniłem klub, bo w HSV Hamburg prawie nie grałem. Poszedłem do TuS N-Lubbecke, który był wtedy na dole tabeli, i grałem po 50 minut w meczu. Nie chodziło o zarabianie, tylko o granie. Za lepszą grą przyjdą większe pieniądze. Potem wróciłem do Kielc, ale nie dlatego, że musiałem, bo równolegle miałem propozycje Rhein Neckar Lowen, SC Magdeburg czy Fuchse Berlin. Chciałem być częścią wielkiego projektu, widziałem wizję budowania zespołu, dlatego zdecydowałem się na VIVE.
A przepis o dwóch Polakach na boisku, co pan o tym sądzi?
Większość drużyn nie będzie miała z tym kłopotów. Jeśli w klubie jest trzech, czterech obcokrajowców, to zawsze przynajmniej dwóch Polaków będzie na parkiecie, i to niekoniecznie młodych. Kielce i Płock też mają Polaków w swoich szeregach, chociaż nie aż tylu, ilu byśmy sobie życzyli. Skoro najlepsi polscy młodzi piłkarze nie tylko nie mają zagranicznych ofert, ale nawet w naszych czołowych drużynach nie ma zbyt wielu takich, którzy stanowiliby o ich sile, to znaczy, że jest problem. W Kielcach kiedyś było dużo Polaków, którzy stamtąd trafiali do reprezentacji i zapewniali jej jakość.
Wasze pokolenie już dawno temu ostrzegało, że mogą być problemy. Jak pan patrzy na obecną reprezentację?
Nasze słowa się potwierdzają. Zagraliśmy trzy mecze w mistrzostwach Europy i trzeba było wrócić do domu, ale tego można się było spodziewać, patrząc na rywali, czyli Szwecję, Słowenię i Szwajcarię. Cieszy to, że kilku zawodników pokazało się z dobrej strony. Dla każdego to jest nauka, doświadczenie, jak wielka impreza wygląda od środka. Mieszka się z innymi drużynami w jednym hotelu, spotyka się tych zawodników na korytarzach, na śniadaniach, obiadach. Dobrze, że chłopcy to przeżyli. Trzymam kciuki, żeby dostali się na kolejne mistrzostwa.