Biało-Czerwoni w 2017 roku, jeszcze pod wodzą Tałanta Dujszebajewa, zwyciężali tylko w rywalizacji o Puchar Prezydenta, czyli o siedemnaste miejsce. Dwa lata później nie przebrnęliśmy kwalifikacji. Teraz awans zdobyliśmy poza boiskiem, bo po storpedowanych przez koronawirusa eliminacjach działacze wywalczyli reprezentacji „dziką kartę”.
Pierwszy mecz turnieju miał być najważniejszym, bo awans do kolejnej rundy może dać nawet jedno zwycięstwo, a Tunezyjczycy wyglądali teoretycznie na najsłabszego przeciwnika w grupie.
Polacy w pierwszej połowie grali nierówno. Obrona - miała być naszym głównym atutem - zawodziła, a koledzy z pola nie mieli wsparcia od bramkarzy, bo Piotr Wyszomirski i Mateusz Kornecki odbili tylko jeden rzut. Dobrze, że kiedy udała się już akcja obronna, Biało-Czerwoni biegali do kontr, a środkowy Michał Olejniczak nie brał się szybkich ataków w drugie tempo.
Zawodnicy Rombla mieli w pierwszej połowie siedem strat, a kiedy rywale w ciągu kilkudziesięciu sekund dwukrotnie rzucili do pustej bramki, na tablicy świetlnej pojawił się wynik 9:13.
Tunezyjczycy przed turniejem stracili przez koronawirusa największą gwiazdę, Amine’a Bannoura. Rolę działonowego wziął więc na swoje barki Mosbah Sanai, którego nasi obrońcy długo nie umieli zatrzymać. Po drugiej stronie boiska błyszczał Moryto. Skrzydłowy Łomży VIVE Kielce pędził do kontr, skutecznie wykonywał rzuty karne i dwukrotnie wybrał się na przebój, żeby trafić ze środka.