W XXI wieku reprezentacja Polski brała udział w trzech mundialach i trzech turniejach o mistrzostwo Europy. Jak na szesnaście lat (2002–2018) to niezły wynik. Jednak tylko raz, przed trzema laty na Euro we Francji, udało jej się wyjść z grupy. To raczej nie jest przypadek. Awanse do finałów najważniejszych imprez to dla kraju o tak dużym potencjale piłkarskim jak Polska niemal obowiązek. Potem to już problem, bo turniej finałowy stoi na wyższym poziomie niż eliminacje, drużyny przypadkowe są rzadkością, dochodzi presja – z tym wszystkim polscy piłkarze i trenerzy na ogół sobie nie radzą.
W tym roku Polacy zrobili więc to, co zrobić należało i wypadało. Z dziesięciu meczów eliminacyjnych wygrali osiem, jeden przegrali i jeden zremisowali. Osiągnęli cel. To nadal nie jest reprezentacja, na mecze której czeka się ze spokojem, bo wiadomo, że na pewno da sobie radę. Różnie z tym bywa. Ale jeśli weźmie się pod uwagę same wyniki, można być zadowolonym.
Po co im taki trener?
Krytyka, która spada na Jerzego Brzęczka, może więc dziwić. Zupełnie jakby był to trener mający do dyspozycji trzydziestu równorzędnych zawodników na poziomie europejskim, losował przed meczem jedenastu i mówił: grajcie, jak wam pasuje, i tak wygracie.
Brzęczek jest selekcjonerem od lipca 2018 roku. Reprezentacja, którą przejmował od Adama Nawałki, przegrała na mundialu w zawstydzających okolicznościach i wróciła z Rosji przybita, bo niektórzy widzieli ją w ćwierćfinale, Nawałkę kreowano na drugiego Kazimierza Górskiego, a wyszło jak zwykle.
A to byli w większości najlepsi polscy piłkarze, więc Brzęczek zostawił aż osiemnastu z nich. Trzeba ich było odbudować psychicznie, znaleźć następcę Łukasza Piszczka i szukać nowych. Szybko okazało się, że Rafał Kurzawa nie nadaje się do gry gdziekolwiek poza Górnikiem Zabrze, Karol Linetty zmaga się sam ze sobą, a Michał Pazdan bezpowrotnie stracił stanowisko „ministra obrony narodowej".