I bardzo dobrze. Kibice mają tendencje do wystawiania ocen pod wpływem emocji, na podstawie ostatniego meczu. Wygraliśmy – trener jest dobry, przegraliśmy – zły. Na głębsze refleksje mało kogo stać. Reprezentacja młodzieżowa pokonała Portugalię na jej podwórku i to jest niewątpliwie sukces. Czytam i słyszę peany na cześć tej drużyny, a to jest przecież ten sam zespół, na którym wszyscy wieszali psy, kiedy jeszcze nie tak dawno kompromitował się w dwóch remisowych spotkaniach z Wyspami Owczymi.
Ale Brzęczek nie jest pierwszy. Wiosną 1976 roku reprezentacja przygotowywała się do igrzysk olimpijskich w Montrealu. Zawodnicy spełnili się cztery lata wcześniej, zdobywając złoty medal w Monachium, potem zajęli trzecie miejsce na świecie, wygrywali z najlepszymi i kilku uznało, że nie trzeba pracować. Nie wygrali siedmiu meczów z rzędu, pięć z nich przegrali. A to była reprezentacja z Kazimierzem Deyną, Grzegorzem Latą, Jerzym Gorgoniem, Antonim Szymanowskim, Andrzejem Szarmachem. Nerwowi kibice i dziennikarze domagali się zwolnienia Kazimierza Górskiego, co już ocierało się o świętokradztwo. A kilka tygodni później chłopaki się sprężyli i zdobyli srebrny medal olimpijski. Tyle że oni umieli grać, ale nie zawsze im się chciało.
Antoni Piechniczek jako selekcjoner nie wygrał żadnego z czterech pierwszych meczów, a Polska nie zakwalifikowała się na mundial we Francji.
Kadra Jerzego Engela nie tylko nie wygrała ani jednego z sześciu pierwszych meczów, ale też w czterech z nich nawet nie strzeliła bramki. Ówczesny prezes PZPN Michał Listkiewicz ufundował więc prywatną nagrodę – zegarek Longines dla piłkarza, który przerwie tę bessę. Otrzymał go Paweł Kryszałowicz, który pokonał bramkarza Holandii. Listkiewicz oparł się krytykom, nie zwolnił Engela, a po kilku miesiącach reprezentacja awansowała na mundial w Korei.