Dziennikarz „Przeglądu Sportowego" napisał książkę o piłkarzu, który nie dość, że był dobry, to jeszcze bardzo dobrze się kojarzył. Można powiedzieć, że z punktu widzenia potrzeb dzisiejszego rynku czytelniczego Frankowski był piłkarzem nudnym. Żadnych afer, agencyjnych panienek, rozbitych po pijaku samochodów i milionów zostawionych krupierom.
On się nawet z sędziami nie kłócił, a po zdobyciu najważniejszych bramek dla Wisły, Jagiellonii czy reprezentacji Polski nie przesadzał z radością. Twarz pokerzysty, uśmiech tylko dla najbliższych.
Z Piotrem Wołosikiem wyrastali na tym samym białostockim osiedlu. Jeden umiał grać, drugi umie pisać. „Franek" otworzył się przed kolegą, kolega nie nadużył zaufania, chociaż nie pozostał biernym słuchaczem. Byli partnerami, nie lukrowali, a ponieważ sobie ufają, powstała z tego ciekawa książka.
Z opowiadań Frankowskiego wyłania się obraz piłki na przełomie XX i XXI wieku. To był czas dziecięcych kradzieży w osiedlowym sklepie spożywczym, drobnego przemytu towarzyszącego pierwszym wyjazdom na wschód i wyścigów po ulicach Białegostoku małymi fiatami, zastąpionymi z czasem przez beemki.
Potem był nieuczciwy sponsor Jagiellonii, który oszukał piłkarza przy transferze do RC Strasbourg, pazerni menedżerowie, mamiący kolejnymi transferami, trenerzy, którzy co innego mówili i co innego robili. Tak w Polsce, jak i za granicą, bo pod względem obyczajów futbolowych świat jest globalną wioską.