"Rzeczpospolita": Gra pan na co dzień we włoskiej Serie A, w Sampdorii Genua. Mecz z Włochami był dla pana szczególny?
Bartosz Bereszyński: Przede wszystkim dlatego, że musiałem wejść w buty Łukasza Piszczka. Wszyscy doskonale wiedzą, jak ważna to była postać dla tej reprezentacji i jak trudno go zastąpić. Mówiłem otwarcie, że jestem gotowy, ale spotkanie z Włochami to był pierwszy poważny sprawdzian. Chciałem wypaść jak najlepiej, pokazać, że nie rzucam słów na wiatr. I poradziłem sobie, co dobrze wpłynęło i na moją pozycję w hierarchii, i na moją psychikę.
Tak samo jak wyłączenie z gry Lorenzo Insigne.
Dla mnie to był drugi mecz przeciwko Insigne w odstępie kilku dni. To bardzo nieprzyjemny, ruchliwy, dobrze dryblujący napastnik. Cztery dni wcześniej graliśmy z Sampdorią przeciwko Napoli i Insigne w przerwie został zmieniony. Wszyscy mnie chwalili za ten mecz. Powiedziałem sobie wtedy, że muszę to powtórzyć w Bolonii, pokazać, że to nie był przypadek. I udało się – na kadrze w 70. minucie w jego miejsce pojawił się Enrico Chiesa.
Sam pan wywołał Piszczka do tablicy. Brakuje go?