Takiego finału Ligi Mistrzów jeszcze nie było – rozgrywanego w ciszy, bez publiczności, z płachtami zasłaniającymi puste trybuny i w pandemicznym reżimie. Ale również z tak dużą nadzieją na wielki występ polskiego piłkarza.
Ostatnim Polakiem, który sięgnął po puchar, był Tomasz Kuszczak, jednak dramatyczny finał z Chelsea w 2008 roku, wygrany przez Manchester United na moskiewskich Łużnikach dopiero po rzutach karnych, oglądał z ławki rezerwowych. Inaczej niż Jerzy Dudek, który trzy lata wcześniej w Stambule swoim tańcem na linii bramkowej w konkursie jedenastek przeciw Milanowi zapewnił sobie wieczny szacunek u kibiców Liverpoolu i futbolową nieśmiertelność.
Jeszcze przed powstaniem Champions League Puchar Europy wznosili Zbigniew Boniek (z Juventusem w 1985 roku) i Józef Młynarczyk (z Porto dwa lata później). W niedzielę ta polska lista wydłuży się na pewno o kolejne nazwisko, bo rezerwowym bramkarzem Paris Saint-Germain jest 20-letni Marcin Bułka. Ale on wciąż czeka na debiut w Lidze Mistrzów, a Robert Lewandowski chce wreszcie wziąć ją szturmem.
Poprzednia próba była nieudana, ale w 2013 roku, kiedy Borussia Dortmund przegrywała z Bayernem, Lewandowski był dopiero materiałem na gwiazdę, a dziś do walki z Neymarem, Kylianem Mbappe i Angelem Di Marią staje jak równy z równym. W Champions League zdobył więcej bramek (15) niż cała ofensywna trójka PSG (11), nawet asyst ma tyle samo co prowadzący w klasyfikacji Di Maria (6). Pobije rekord Cristiano Ronaldo (17 goli w jednym sezonie) czy nie, i tak będzie królem strzelców, do szczęścia brakuje mu już tylko pucharu z dużymi uszami.
Półfinał z Lyonem nie był jego wieczorem, przedstawienie skradł Serge Gnabry, ale – podobnie jak w ośmiu poprzednich spotkaniach – Lewandowski do bramki i tak trafił. W niedzielę spotka się z drużyną, która gotowa była płacić mu fortunę. Zainteresowany grą we Francji nigdy jednak nie był.