Mecz przy Łazienkowskiej będzie miał jedną gwiazdę. Obiektywów kamer i spojrzeń kibiców nie będzie przyciągać jednak żaden z zawodników, tylko niespełna 40-letni dżentelmen przechadzający się w pobliżu ławki rezerwowych. Steven Gerrard – legenda Liverpoolu, przedstawiciel ginącego gatunku graczy, którzy prawie całe życie poświęcili jednemu klubowi.
– Może nie zwraca na siebie uwagi jak Leo Messi czy Cristiano Ronaldo, ale potrafi świetnie podawać, atakować i strzelać gole, a co najważniejsze, dodaje kolegom wiary i pewności siebie. Tego nie możesz się nauczyć, z tym musisz się urodzić – odpowiedział kiedyś Zinedine Zidane na pytanie, czy Gerrard jest najlepszym piłkarzem na świecie.
Przywódca w szatni
Dla kibiców z Anfield na pewno był. Nie tylko wtedy, gdy w 2005 roku podnosił w Stambule puchar za zwycięstwo w Lidze Mistrzów. Wszyscy pamiętają, że zainspirował wówczas Liverpool do odrabiania strat, zdobywając pierwszą z trzech bramek potrzebnych do dogrywki, i został wybrany na gracza meczu z Milanem. Ale już niewiele osób pamięta, że to jego gol w ostatnim spotkaniu grupowym z Olympiakosem Pireus (3:1), strzelony w 86. minucie, pozwolił wyprzedzić Greków w tabeli i awansować w ogóle do fazy pucharowej.
Jerzy Dudek, który w tamtym sezonie w Liverpoolu przeżywał najpiękniejsze chwile w karierze, kilka lat temu w jednym ze swoich felietonów dla „Przeglądu Sportowego" napisał, że Gerrard od początku sprawiał wrażenie człowieka, który wie, kim chce być w tej drużynie.
„Zdawał sobie sprawę, że on jest stąd, że obcokrajowcy nie dadzą tak wiele z siebie jak on, więc od razu brał na siebie odpowiedzialność. Na boisku stawał się maszyną, która rozpoczynała ataki i mobilizowała zespół w momentach kryzysowych. O nim nawet nie można powiedzieć, że był drugim po bossie. On momentami był nawet przed nim. Ale to nie jest tak, że od razu miał taką pozycję. Musiał o nią mocno walczyć. Decyzja Houlliera (francuski trener Liverpoolu – przyp. red.) o wyciągnięciu go z juniorów była strzałem w dziesiątkę" – wspominał Dudek.