Niemal dokładnie rok temu Królewscy przegrali 3:7 z Atletico. I choć był to tylko jeden z letnich sparingów, rozczarowanie i niepokój kibiców zrozumieć nietrudno. – Straciliśmy siedem goli, takie sytuacje nie powinny się zdarzać, ale tej porażki nie ma sensu roztrząsać – tonował nastroje Zidane.
Kilka miesięcy wcześniej Francuz podjął się misji ratunkowej. Real był wtedy w rozsypce. W ciągu tygodnia przegrał dwukrotnie z Barceloną przed własną publicznością, odpadł też już w 1/8 finału z Ligi Mistrzów, w której miał bronić tytułu. Zidane pomocy nie odmówił, mimo że wracając, ryzykował wiele.
Przez dwa i pół roku w Madrycie święcił triumfy, aż w końcu – po trzecim z rzędu zwycięstwie w Champions League – stwierdził, że zespół potrzebuje zmian i podał się do dymisji. Wraz z nim odszedł też Cristiano Ronaldo, z czym nie potrafili sobie poradzić trenerzy Julen Lopetegui, a następnie Santiago Solari.
Zidane nie doczekał się transferu Kyliana Mbappe, a kupieni za wielkie pieniądze Eden Hazard i Luka Jović leczyli kontuzje. Postanowił więc budować z tego, co ma.
Gdy tracisz gracza, który co roku gwarantował 40–50 goli, musisz przynajmniej dobrze bronić. I właśnie defensywa okazała się kluczem do sukcesu. Zidane wyciągnął wnioski ze wspomnianej porażki z Atletico. Real nie porywał grą, często się męczył, ale – co pokazał zwłaszcza finisz sezonu – był do bólu skuteczny.