Byliśmy weteranami w zawodzie, komentowaliśmy już mundial w Argentynie w roku 1978, mecze Widzewa i Wisły, w których Boniek i Nawałka grali główne role. Cieszyliśmy się, że PZPN-em i reprezentacją rządzą ludzie, którzy kojarzą się z najlepszymi latami polskiej piłki. I budowaliśmy na tym nadzieje.
Po tej prezentacji przeprowadziłem z Adamem Nawałką pierwszy wywiad. Nie wiedziałem, że będzie jedynym. Zbigniew Boniek zrobił z PZPN twierdzę, niedostępną dla obcych, a Nawałka zamknął się w wieży z kości słoniowej i wywiadów nie udzielał.
Boniek otoczył się lojalnymi pochlebcami, rządzi związkiem jednoosobowo, żelazną ręką. To niewątpliwie skuteczny szef, mający sukcesy. Nawałka postawił na współpracowników sprawdzonych w Górniku Zabrze, sympatycznych jak on sam, ale niekojarzonych wcześniej z jakimiś osiągnięciami. Bogdan Zając i Jarosław Tkocz, ludzie od czarnej roboty, znali swoje miejsce w hierarchii i nie wychodzili przed orkiestrę.
To nie była para Jacek Gmoch – Andrzej Strejlau, pracująca z Kazimierzem Górskim podczas mistrzostw świata, na których Polska zajęła trzecie miejsce. Oni rywalizowali, przekonywali szefa do swoich racji, odprawy były burzą mózgów, na czym korzystała reprezentacja. Dziś tego nie ma. Niedostępność trenera i zamykanie drzwi przed dziennikarzami miało sprawić wrażenie, że PZPN jest pępkiem futbolowego świata, a kiedy Nawałka zabierał głos na konferencjach mówił tak, żeby nie przekazać żadnej treści. Dyskusja z nim nie była możliwa.
Ale dało się z tym żyć, tym bardziej że reprezentacja odnosiła sukcesy. Pokonała Niemców, co nie udało się żadnemu polskiemu trenerowi, na Euro we Francji znalazła się w ósemce najlepszych drużyn Europy, awansowała na mundial. Dziennikarze się nie czepiali, bo nie było powodu.