Kapitan reprezentacji Polski w pierwszym meczu turnieju nie przypominał wirtuoza, który nieustannie przesuwa granice, a kilka tygodni wcześniej pobił rekord Bundesligi. Popełniał błędy, podejmował złe decyzje i w ogóle nie przypominał chłodnego cyborga, którego znamy z meczów Bayernu Monachium. Niewiele wychodziło mu, kiedy był przy piłce, a jeszcze mniej, gdy jej nie miał. Moglibyśmy napisać, że milczał przez cały mecz, gdyby nie to, że często gestykulował, a po golu Milana Skriniara wdał się z dyskusję z Bartoszem Bereszyńskim.
Francuska „L'Equipe" oceniła, że był jednym z najsłabszych na boisku, a według „Guardiana" jego najlepszą akcją był wygrany pojedynek główkowy w obronie. „Bild" napisał, że mecz ze Słowakami był dla Lewandowskiego początkiem bankructwa.
Paulo Sousa, zaczynając pracę z Polakami, zapowiadał, że jednym z głównych celów drużyny będzie karmienie napastników. Trudno napisać, że w poniedziałek bufet Lewandowskiego był pusty, skoro miał 37 kontaktów z piłką i oddał pięć strzałów. Kapitan na stadionie w Sankt Petersburgu nie był jednak sobą. Wygrał tylko połowę pojedynków, miał 10 strat.
Lewandowski już na początku spotkania wymienił piłkę z Piotrem Zielińskim i próbował uderzać z linii pola karnego. Nietrudno sobie wyobrazić, że w szczycie formy już wtedy otworzyłby wynik meczu.
Zdobył dla drużyny narodowej 66 bramek, ale tylko dwie podczas najważniejszych turniejów: z Grekami (Euro 2012) i Portugalczykami (Euro 2016). Potrzebował do tego 37 strzałów. To pokazuje, że kiedy koszulka z orłem na piersi waży najwięcej, Lewandowski gaśnie. Wiadomo, że zwykle musi radzić sobie z opieką kilku rywali, ale to tylko część prawdy, skoro w eliminacjach bywa królem.