Liga Mistrzów: Król jest tylko jeden

Real wygrał w finale z Juventusem 4:1 i obronił puchar. To był pokaz futbolu z innego świata.

Aktualizacja: 04.06.2017 20:54 Publikacja: 04.06.2017 20:45

Liga Mistrzów: Król jest tylko jeden

Foto: AFP

Korespondencja z Cardiff

Na Gianluigiego Buffona purpurowy deszcz zaczął padać dopiero w drugiej połowie. Juventus, który do finału w Cardiff nie stracił żadnego gola z gry w Lidze Mistrzów, po przerwie wyszedł z szatni kompletnie rozkojarzony. Było 1:1, ale to mistrzowie Włoch zostawili po sobie lepsze wrażenie z pierwszej części. Mieli chwalić się szczelną obroną, a atakowali, mieli rozbijać kontry Realu, a przez długie momenty nawet do nich nie dopuszczali.

Juventus mógł za bardzo uwierzyć w siebie, mogły mu urosnąć za duże skrzydła, które zaczęły działać jak spadochron, mógł też zmęczyć się narzuconym tempem – w każdym razie Real bardzo szybko pokazał, kto rozdaje karty w finale.

Dwa szybkie ciosy

Dwóch asów nie chował nawet w rękawie. Wyjął je z talii w 61. i 64. minucie meczu, gdy najpierw Casemiro z daleka, a później Cristiano Ronaldo z bliska pokonali Buffona. To były dwa ciosy, jak w boksie, szybko po sobie. Po pierwszym było krótkie liczenie, drugi był już nokautujący. Później mecz się po prostu toczył. Włoski ogień z pierwszej połowy wygaszono, przykrywając kocem. Real dobił rywala w ostatniej minucie bramką zdobytą przez Marco Asensio, tak by nie pozostawić cienia wątpliwości, że korona należy do Królewskich.

Wcześniej Sergio Ramos udowodnił tylko, że nie da się go lubić bezkrytycznie, Juan Cuadrado delikatnie go trącił, biegnąc po piłkę, kapitan Realu padł jednak jak rażony prądem. Sędzia Felix Brych dał się nabrać i Juventus musiał kończyć mecz w dziesiątkę. Ramos, mistrz prowokacji i taniego teatru, przez angielskich komentatorów nazwany został żałosnym. Tak nie zachowywali się Włosi w najgorszych czasach wymuszania fauli. Ramosa w trakcie treningu musiał chyba kiedyś ugryźć Pepe.

Dla Ronaldo gol z drugiej części gry był dwunastym w trzynastym meczu tej Ligi Mistrzów. Jedenastego strzelił jeszcze przed przerwą, ale był to jeden z nielicznych przebłysków mistrzów Hiszpanii w pierwszych 45 minutach. Portugalczyk długo irytował się na sędziego, jakby miał pretensje, że nie karze rywali czerwoną kartką tylko za to, że próbowali mu przeszkadzać, aż w końcu dopiął swego, uderzył zza pola karnego i dał Realowi prowadzenie.

Wyzwanie w wyścigu na piękne bramki szybko podjął jednak Mario Mandżukić. Siedem minut po trafieniu Ronaldo strzelił gola, nawet nie patrząc w stronę Keylora Navasa, stojąc tyłem do bramki, nad swoją głową i nad rękoma nieskutecznie interweniującego bramkarza. Spotkanie w Cardiff było pierwszym w historii Ligi Mistrzów finałem rozgrywanym pod zasuniętym dachem, a gol napastnika Juventusu był jak przeniesiony z rozgrywek halowych. Do tego dość niebezpieczny, bo pod dachem nie da się odpalać fajerwerków. Nawet jeśli o dobrej grze Juventusu w pierwszej połowie szybko się zapomni, ta bramka przejdzie do historii jako jedna z najpiękniejszych.

Nikt nigdy nie powiedział, że Mandżukić jest słaby, ale ciągle mu czegoś brakowało. Mógł pomóc Bayernowi Monachium w wygraniu Ligi Mistrzów w 2013 roku, strzelić nawet gola w finale, jednak kiedy do klubu przyszedł Robert Lewandowski, Chorwatowi kazano pakować mandżur, bo tak chciał nowy trener – Pep Guardiola. Mandżukić był piłkarzem-lekarstwem dla drużyn, które w braku skutecznego napastnika upatrywały porażek w decydującym meczu o tytuł najlepszej w Europie. Do Bayernu trafił, gdy klub z Monachium przegrał finał w 2012 roku z Chelsea, do Atletico Madryt, które leczyło się po przegranej z Realem – w 2014 roku, Juventus wzmocnił rok później. Włosi właśnie szukali kogoś do ataku po tym, jak przegrali finał Ligi Mistrzów z Barceloną.

Smutek Buffona

Mandżukić nie wydawał się piłkarzem pierwszego wyboru. Zawodowo wypełniał luki i łatał dziury. Miał proste zadania, przykładał nogę, kończył akcje, zdobywał gole. W Juventusie trener Massimiliano Allegri wymyślił go jednak na nowo. W tercecie z Gonzalo Higuainem i Paulo Dybalą trafił na lewą stronę. Ze środka boiska zepchnięto go siłą i kazano uczyć się nowego rzemiosła. Chłonął wiedzę, zaczął harować na całym boisku, ale to nie wystarczyło, by pomóc Juventusowi w odrobieniu strat. Nie pomógł też Dybala, w którym wielu dopatruje się następcy Leo Messiego. Młody Argentyńczyk zagrał piłkę podwórkową, przygniótł go ciężar presji i odpowiedzialności, ale jeszcze ma czas, by zabłysnąć.

To nie był finał na wyczekanie. Nikt nie sprawdzał możliwości przeciwnika, nikt nie szacował swoich sił, walczono z otwartymi przyłbicami. Gra była otwarta i szybka, akcje przenosiły się spod jednej pod drugą bramkę. Juventus chciał zagrać pięknie, ale jedyne, co po sobie w Cardiff zostawił pięknego, to wspomnienia. Klub z Turynu posiadł trudną umiejętność przegrywania, do finału Pucharu Europy dochodził już dziewięć razy, w sobotę przegrał po raz siódmy. Stracił cztery gole w jednym meczu, podczas gdy przez całą drogę do finału tylko trzy. Ostatnio cztery razy w jednym spotkaniu obrona Juventusu dała się nabrać w 2013, kiedy grała w lidze z Fiorentiną.

Buffon, lat 39, pozostał bez najcenniejszego klubowego trofeum w Europie, po ostatnim gwizdku w Cardiff żal było na niego patrzeć, bo takiemu mistrzowi puchar powinno przyznać się za zasługi. Buffon musi walczyć dalej. – Awansowaliśmy do finału, bo z meczu na mecz graliśmy coraz lepiej. W finale nie potrafiliśmy zrobić jednak kolejnego kroku. Piłka nożna jest piękna, bo wszystko może się zdarzyć, jednak dla nas w Cardiff nie zdarzyło się nic dobrego. Spokojnie, wygramy jeszcze Ligę Mistrzów, zostaję w Juventusie – powiedział po meczu trener Allegri.

Real jest pierwszą drużyną w historii Ligi Mistrzów, która wygrała te rozgrywki drugi raz z rzędu. Puchar Mistrzów na taką dominację czekał 27 lat, od czasów Arrigo Sacchiego i jego Milanu. Zinedine Zidane w trzecim roku swojej trenerskiej pracy dokonał tego, na co inni pracowali dekady. Prowadził drużynę uczciwie. Przez cały sezon aż dwudziestu piłkarzom pozwolił spędzić ponad tysiąc minut na boisku, pokazując, że wszyscy są dla niego ważni. Kiedy Isco w końcówce rozgrywek w Hiszpanii udanie zastąpił kontuzjowanego Garetha Bale'a, Walijczyk nie odzyskał miejsca w składzie nawet na finał rozgrywany w swoim rodzinnym mieście. Przez długi czas siedział na ławce, jak w przedpokoju swojego domu, patrząc na salon, w którym bawią się jego znajomi. Dołączył, gdy towarzystwo było już w środku imprezy i pewne swego grało rywalom do tańca.

Jak artysta z artystami

– Właśnie silna ławka rezerwowych jest największą siłą obecnego Realu. Zidane korzystał ze wszystkich zawodników, pokazując innym, na czym polega współczesny futbol. Nikt nie jest zmęczony, a dwa najważniejsze trofea sezonu stoją już w gablotach – mówi Marcin Żewłakow, który w Cardiff komentował mecz dla TVP. – Zidane był artystą i wie, jak postępować z artystami. Cieszę się, że karierę robi w końcu trener, który nie ma za sobą trudnej historii, samych siwych włosów, czterdziestu zmarszczek, utraty majątku i trzech rozwodów. Zidane idzie drogą Pepa Guardioli, osiągnął wszystko już na samym początku swojej drogi – dodaje.

Po ostatnim gwizdku i krótkiej ceremonii wręczania medali do piłkarzy dotarły informacje o tragicznych wydarzeniach: kolejnych aktach terroru w Londynie i wybuchu paniki w Turynie. Kilkanaście minut później zawodnicy i trenerzy zaczynali swoje wypowiedzi od kondolencji dla ofiar i wyrazów współczucia dla poszkodowanych. Pytań o bezpieczeństwo meczu w Cardiff przed pierwszym gwizdkiem było przecież równie dużo co spekulacji na temat wyniku. Do 350-tysięcznego miasta przyjechało 170 tysięcy kibiców, były problemy komunikacyjne i logistyczne, ale służby bezpieczeństwa spisały się doskonale. Spokoju na ulicach pilnowało 2 tysiące policjantów, posiłki sprowadzono z całego kraju. Zabezpieczenie imprezy porównuje się tu ze szczytem NATO, który w 2014 odbył się w pobliskim Newport. Walijczycy jeszcze nigdy nie wydali tak dużo pieniędzy na organizację kilkudniowej imprezy.

Cardiff walczyło jednak nie tylko o walijską dumę, ale też o przyszłość kolejnych finałów. UEFA wyszła z wielkim futbolem z wielkich miast – w przeciwnym razie spotkania rozgrywane byłyby rotacyjnie na ośmiu–dziesięciu tych samych stadionach. Władze europejskiej piłki przyznały zresztą wprost, że obecnie na organizację finału Ligi Mistrzów gotowe jest tylko londyńskie Wembley i podparyskie Stade de France. Cardiff dało radę, otworzyło bramy dla reszty Europy.

Autor jest redaktorem naczelnym WP SportoweFakty

Korespondencja z Cardiff

Na Gianluigiego Buffona purpurowy deszcz zaczął padać dopiero w drugiej połowie. Juventus, który do finału w Cardiff nie stracił żadnego gola z gry w Lidze Mistrzów, po przerwie wyszedł z szatni kompletnie rozkojarzony. Było 1:1, ale to mistrzowie Włoch zostawili po sobie lepsze wrażenie z pierwszej części. Mieli chwalić się szczelną obroną, a atakowali, mieli rozbijać kontry Realu, a przez długie momenty nawet do nich nie dopuszczali.

Pozostało 95% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Piłka nożna
Euro 2024. Wiemy, gdzie i kiedy reprezentacja Polski zagra przed turniejem
Piłka nożna
Piłkarskie klasyki w Wielkanoc: City-Arsenal, Bayern-Borussia i OM-PSG
Piłka nożna
Gruzja jedzie na Euro 2024. Ten awans to nie przypadek
PIŁKA NOŻNA
Michał Probierz dla „Rzeczpospolitej”. Jak reprezentacja Polski zagra na Euro 2024
Piłka nożna
Bilety na mecze Polski na Euro 2024 szybko wyprzedane. Kibice rozczarowani