Pojedynki Legii z Lechem niemal zawsze są przebojami. Dwa wielkie kluby z dwóch wielkich polskich miast walkę o pierwszeństwo w kraju mają w stuletnim DNA. To normalna rywalizacja. Niestety, jeśli do tego dochodzą chore emocje szowinistów, to z normalnego sportu robi się wojna.
Dwa lata temu kibice Lecha przerwali mecz z Legią. Na stadion weszła policja. Legia prowadziła 2:0, ale przyznano jej walkower i w takich smutnych okolicznościach została mistrzem Polski.
Ale mecz bez kibiców to nie jest mecz. Pusty stadion, choćby najpiękniejszy, bez widzów nie żyje. Jednak przy okazji takich spotkań jak Lech – Legia może to mieć przynajmniej jedną dobrą stronę – nie ma awantur.
Mecz w Poznaniu bez kibiców stał na bardzo dobrym poziomie. Obydwie drużyny miały szanse – mniej więcej po równo. Legia była lepsza w pierwszej połowie, Lech w drugiej, chociaż to warszawianie wypracowali więcej klarownych sytuacji. Jedyna bramka padła po podaniu Waleriana Gwilii. Bramkarz Lecha Mickey van der Hart pechowo piąstkował piłkę. Odbiła się od pleców obrońcy, uderzyła w poprzeczkę i spadła na stojącego w odpowiednim miejscu Tomasa Pekharta, który wepchnął ją do siatki brzuchem. Wcześniej ani później czeski środkowy napastnik Legii nie miał z piłką żadnego istotnego kontaktu. Spotkał się z nią raz, ale dobrze.
Najlepiej w Legii spisywała się linia obrony: polski bramkarz i czterech polskich zawodników. To w ekstraklasie rzadkość.