O gwiazdorskim i bogatym Bayernie z równie bogatej Bawarii kibice innych niemieckich klubów mówią ironicznie „FC Hollywood". Tym razem zakończenie sezonu w Monachium było jednak naprawdę filmowe, z Lewandowskim w roli głównej.
Wydawało się, że wszystkie siły sprzysięgły się przeciwko bohaterowi. Raz minął się z piłką o centymetry, czterokrotnie jego strzały bronił Rafał Gikiewicz. Rywale grali tak, jakby zatrzymanie Polaka było dla nich wyzwaniem życia, niejednokrotnie w polu karnym pilnowało go dwóch, trzech defensorów. Nawet trener Bayernu Hansi Flick przyznał po meczu: – Powiedziałem jednemu ze współpracowników, że to się dziś nie uda.
Udało się w ostatniej minucie, kiedy heroicznie grający Gikiewicz odbił do przodu piłkę po strzale Leroya Sane, a Lewandowski ją dobił i ustalił wynik meczu na 5:2. W kinie ten scenariusz mógłby wydać się tak atrakcyjny, że aż niewiarygodny, ale tym razem futbol dogonił Hollywood.
Lewandowski początkowo jakby nie dowierzał, że piłka wreszcie wpadła do siatki, a później cieszył się jak młodziak, choć niektórzy uważają Polaka za zimnokrwistego. Koledzy otoczyli go w narożniku, po plecach klepał go nawet bramkarz Manuel Neuer. Piłkarze Bayernu świętowali tak, jakby wygrali jeden z najważniejszych meczów sezonu, co potwierdza, że żyli wyścigiem Lewandowskiego z historią tak samo, jak my.
Nikt nie powie, że Niemcy nie pozwolili pobić Polakowi rekordu swojej legendy Gerda Müllera. Wręcz przeciwnie – koledzy z zespołu pracowali na Lewandowskiego od tygodni. Nasz napastnik strzelił 41 goli w 29 meczach i moglibyśmy napisać, że to wynik na lata. Żaden rekord nie jest jednak bezpieczny, kiedy Lewandowskiemu wciąż się chce. To samo powiedział w rozmowie ze „SkySports" jego klubowy kolega Joshua Kimmich.