Na początek zagadka: ile celnych strzałów oddali w majówkowy weekend trzej kandydaci do mistrzostwa? Pięć! Nie padł z nich ani jeden gol.

Zwycięzcą tej niechlubnej klasyfikacji została Legia. W bramkę w Białymstoku nie trafiła ani razu. I choć lider i obrońca tytułu pierwszy raz nie wygrał pod wodzą Deana Klafuricia, to swój cel osiągnął. Wciąż ma dwa punkty przewagi nad Lechem i trzy nad Jagiellonią, a przed sobą dwa mecze na własnym stadionie: z Wisłą Płock w środę i Górnikiem cztery dni później – przy dopingu kibiców, którego w niedzielę zabrakło. Do Poznania Legia może więc już jechać jako mistrz Polski.

By do tego nie dopuścić, Lech musi pokonać w środę Jagiellonię. Dwa miesiące temu rozbił ją 5:1, wygrał trzy kolejne spotkania, kończąc rundę zasadniczą na szczycie tabeli. Ale w czterech następnych meczach odniósł jedno zwycięstwo i tylko dzięki niezdarności rywali nadal pozostaje w grze o tron. – Jestem pewien, że w środę skuteczność będzie na wyższym poziomie – obiecywał trener Nenad Bjelica po remisie w Płocku.

Przed rokiem Lechia do ostatniej kolejki biła się o tytuł, dziś musi walczyć o utrzymanie. Jeśli we wtorek przegra w Gliwicach, a w tym samym czasie Bruk-Bet Termalica pokona Sandecję, piłkarze Piotra Stokowca osuną się na 15. miejsce i widmo spadku zajrzy im głęboko w oczy.

– Gdybym nie wierzył w utrzymanie, poszedłbym do trenera, zapukał do jego drzwi i powiedział, że chcę do końca sezonu wolne. Wygląda na to, że problem leży w naszych głowach. Nie możemy pierwsi tracić gola, bo wtedy zaczyna się nerwówka – mówi bramkarz Lechii Dusan Kuciak.