Początek pracy Portugalczyka z drużyną narodową przypomina film sensacyjny, w którym główny bohater musi zastąpić pilota w kokpicie lecącego samolotu. Ma licencję oraz doświadczenie, ale wsiada do wadliwej maszyny, która pędzi wątpliwym kursem. Wiadomo, że taka akcja przyniesie kaskadę emocji.
Sousa przejął drużynę budowaną przez Jerzego Brzęczka w biegu i teraz musi ją przeprowadzić przez sezon o intensywności, jakiej nie widzieliśmy w reprezentacyjnej piłce od lat. Kadra w ciągu dziewięciu miesięcy rozegra tylko dwa sparingi i co najmniej 13 spotkań o stawkę – całe eliminacje do przyszłorocznego mundialu oraz Euro 2020.
Portugalczyk mógł włączyć autopilota, ale najwyraźniej uznał – niewykluczone, że także na polecenie przełożonego, prezesa PZPN – że choć plan jego poprzednika gwarantował stabilność i pewne zwycięstwa nad niżej notowanymi rywalami, to już w starciach z potentatami oznaczał bicie głową w sufit. Postawił na zmiany.
Polacy na terapii
Sousa zapowiedział, że chce drużyny grającej aktywnie, czyli agresywnej w obronie i dominującej dzięki posiadaniu piłki, oraz elastycznej – zdolnej do skutecznego reagowania na to, co dzieje się na boisku. Najpierw przekazywał zawodnikom myśli i obrazy zdalnie, a później przed meczem z Węgrami przeprowadził pięć treningów.
Zaczęło się – zachowując narrację o filmie sensacyjnym – od trzęsienia ziemi w Budapeszcie, gdzie Polacy dwukrotnie odrabiali straty i zremisowali 3:3. Celem były 3 punkty, ale z drugiej strony zremisowaliśmy na wyjeździe z najgroźniejszym rywalem w walce o miejsce barażowe.