Pod jego bramkę trudno się było dostać, bo dostępu broniły dwie legendy: kapitan drużyny Bobby Moore, zwany po prostu „Skipper" – Dowódca, oraz wysoki Jackie Charlton – „Żyrafa", ale i „Rock of England" – Skała Anglii. Jeśli już komuś udało się wyprowadzić ich w pole, musieli stanąć przed Banksem. A to nie był bramkarz, tylko „Banks of England", gość o najpewniejszych rękach na Wyspach Brytyjskich i większym zaufaniu społecznym, niż miał premier Harold Wilson. Panowało przekonanie, że dopóki w bramce stoi Banks, narodowa drużyna jest bezpieczna jak funt w Banku Anglii.
Wiedział, gdzie stanąć
W latach 1963–1972 Banks rozegrał w reprezentacji Anglii 73 mecze i w 35 z nich nie przepuścił bramki. Kiedy w roku 1966 Anglicy walczyli na swoich stadionach o mistrzostwo świata, przeciwnicy nie wbili im gola w czterech kolejnych meczach. Nie udało się to Urugwajczykom, Meksykanom, Francuzom i Argentyńczykom. Banksa pokonał pierwszy raz król strzelców turnieju, Portugalczyk Eusebio, i to z rzutu karnego.
Anglia wygrała w finale na Wembley z Niemcami i dopiero w tym meczu Banks puścił dwa strzały z gry: Helmuta Hallera oraz Wolfganga Webera w ostatniej minucie, co przyniosło Niemcom wyrównanie na 2:2 i doprowadziło do dogrywki (Anglia wygrała 4:2 i została mistrzem świata po raz pierwszy i ostatni).
Do świetnej gry Gordona Banksa wszyscy się przyzwyczaili, jego interwencji nie traktowano jako wyczynów. Banks, wiadomo, od tego jest, żeby bronił. W dodatku jego sposób gry nie był efektowny. Miał nieco ponad 180 cm wzrostu, niewiele jak na bramkarza, nawet w tamtych czasach. Mimo to świetnie dawał sobie radę w grze na przedpolu. Wchodził odważnie między napastników, zdejmował im piłkę z głów albo ją piąstkował.
Na boiskach angielskich każde takie wyjście łączyło się z ryzykiem utraty zdrowia. Powybijane zęby, popękane łuki brwiowe, a w najlepszym wypadku zwykłe guzy i sińce nikogo nie dziwiły. Banks wychodził z takich pojedynków na ogół bez szwanku, umiał znakomicie się ustawiać. Nie ekscytował kibiców efektownym rzucaniem się pod nogi rozpędzonych napastników, nie fruwał dla poklasku. Kto się nie znał, mówił, że Banks ma szczęście, bo wszyscy strzelają prosto w niego. A to nie było szczęście, tylko umiejętność: stał tam, gdzie stanąć powinien. Strzelcy trafiali w niego, bo nie mieli wyjścia.