– Mamy dobrych zawodników, ale zwykle jesteśmy niedoceniani. Myślę, że w sobotę 99 proc. widzów będzie wspierać naszych rywali – mówi obrońca Swansea Connor Roberts, sugerując, że historia, jaką piszą duńscy piłkarze i ich kibice, przysporzyła im wielu sympatyków w całej Europie.
Duńczycy grali dla Christiana Eriksena, niesieni dopingiem stadionu w Kopenhadze. I choć teraz przenoszą się do Amsterdamu, wygląda na to, że trybuny wciąż będą po ich stronie. Przez covidowe restrykcje żaden kibic z Wielkiej Brytanii nie będzie mógł wjechać do Holandii. Dania też nie znajduje się na liście bezpiecznych krajów, ale mieszkańców Unii Europejskiej i strefy Schengen obowiązywać ma w najgorszym przypadku kwarantanna.
Rozprzestrzeniający się szybko na Wyspach Brytyjskich nowy wariant koronawirusa sprawił, że premier Włoch Mario Draghi zaczął się domagać, by odebrano Anglikom finał.
UEFA nie dość, że nie potraktowała tej propozycji poważnie, to jakby na przekór otworzyła jeszcze szerzej bramy Wembley, zwiększając limit kibiców. Trzy ostatnie mecze Euro będzie mogło obejrzeć tam 60 tys. osób. Ale sobotnie spotkanie Włochy–Austria zobaczy jeszcze tylko 22,5 tys. widzów.
Anglicy powinni się cieszyć, że w pandemicznej rzeczywistości prawie wszystkie mecze rozgrywają w Londynie. Zagraniczna podróż (do Rzymu) czeka ich tylko na ćwierćfinał. Ale najpierw muszą pokonać Niemców.
Ten futbolowy klasyk odbędzie się we wtorek, choć niewiele brakowało, by w ogóle do niego nie doszło. Niemcy jeszcze kilka minut przed końcem spotkania w Monachium przegrywali z Węgrami, ale zdołali uniknąć katastrofy na drugim z rzędu dużym turnieju. Tlen podał im strzelec wyrównującej bramki Leon Goretzka. – Odetchnęliśmy z ulgą – przyznał kapitan Manuel Neuer.