Raków, który walczy jeszcze o wicemistrzostwo Polski był faworytem meczu, bo Arka w tym sezonie występuje w I lidze i ma nieduże szanse na powrót do ekstraklasy. Gdynianie to zdecydowanie słabsza drużyna od tej, która przed czterema laty pokonała w finale PP na Stadionie Narodowym Lecha. Arka wybrała więc jedyny możliwy wariant gry. Zaatakowała od pierwszych minut i nawet była bliska zdobycia gola, jednak Mateusz Żebrowski nie trafił w bramkę.
Kiedy się nie udało, Arka wycofała się na z góry upatrzone pozycje i mniej więcej od piątej minuty niemal do końca mecz toczył się do jednej bramki. Raków miał ogromną przewagę, z której nie potrafił wyciągnąć żadnych korzyści.
Zbyt wolno przeprowadzał akcje, ataki rozbijały się o mur arkowców, w pierwszej połowie oddał zaledwie dwa strzały: jeden w boczną siatkę i drugi, obroniony przez bramkarza. Arka grała już tylko z kontry i raz była bliska zdobycia gola.
Udało jej się to w 57. minucie, kiedy po jednym z nielicznych ataków piłka po strzale (przypadkowym, genialnym?) przelobowała bramkarza i zatrzymała się na siatce.
Z przebiegu gry nic takiego rozwoju wypadków nie zapowiadało, ale Arka niewątpliwie mocno i mądrze pracowała na tego gola. A Maciej Rosołek dwukrotnie był bliski podwyższenia wyniku. Raków miał ponad pół godziny na odrobienie straty. I zrobił to. Trener Marek Papszun przeprowadził zmiany, gra stała się szybsza, częstochowianie chyba przez chwilę nie przestali wierzyć, że są jeszcze w stanie zwyciężyć.