Do pięciu razy sztuka. Pep Guardiola dostał się wreszcie z Manchesterem City do najlepszej czwórki Champions League, choć przez pół meczu w Dortmundzie wydawało się, że ćwierćfinałowej klątwy znów zdjąć się nie uda.
Borussia już po kwadransie odrobiła straty z Anglii (trafił 17-letni Jude Bellingham) i do 55 minuty mogła marzyć o awansie. Wtedy to piłkę ręką w polu karnym zagrał Emre Can, sędzia wskazał na jedenasty metr, a Riyad Mahrez uderzył nie do obrony. To wystarczało do półfinału, ale Manchester chciał dopełnić dzieła i dokonał tego w 75. minucie Phil Foden.
Blisko awansu nie był ani przez chwilę Liverpool, choć gdyby wykorzystał chociaż połowę sytuacji, jaką sobie wykreował, na Anfield mogły być jeszcze emocje.
Trener Realu Zinedine Zidane powtarzał, że przez kontuzje i choroby jego zawodnicy są na granicy wytrzymałości fizycznej. Solidna zaliczka z Madrytu (3:1) pozwalała im jednak na spokojną grę, wyczekiwanie, co zrobią rywale, i sporadyczne kontry.
Po przylocie do Anglii Królewscy zamieszkali w hotelu "Titanic", ale zderzenia z górą lodową w środę uniknęli. Płyną dalej, obrali kurs na finał. Wcześniej muszą jednak pokonać inną angielską przeszkodę - Chelsea. Manchester City zmierzy się w półfinale z Paris Saint-Germain. Pierwsze mecze 27 i 28 kwietnia, rewanże tydzień później.