Powtórzyła się sytuacja z ubiegłego roku. Legia w czwartej rundzie eliminacji do Ligi Europy też grała w Glasgow nieźle, do 90. minuty utrzymywała wynik bezbramkowy, co oznaczało dogrywkę. Jednak w doliczonym czasie Alfredo Morelos wykorzystał podanie z lewej strony i strzelił zwycięską bramkę.
Gol stracony przez Lecha był niemal identyczny, tyle, że stało się to nie w 91., a w 68. minucie. Do tej pory gra była dość wyrównana. Rangersi to wielka firma, historia futbolu, mają znakomity bilans tegorocznych meczów ligowych i pucharowych: ani jednej porażki w siedemnastu spotkaniach i bardzo mało straconych goli.
Ale to nie jest taka drużyna, przed którą należy klękać. I jak już ktoś nazywa się Hagi i jest synem wielkiego Gheorge, to nie znaczy, że jest wielkim graczem. Benfica, z którą Lech tydzień temu przegrał po zaciętej walce 2:4 reprezentuje poziom zdecydowanie wyższy niż Szkoci.
Dariusz Żuraw nie mógł zabrać do Glasgow trzech podstawowych piłkarzy: głównego rozgrywającego Pedro Tiby, pomocnika Jakuba Kamińskiego i stopera Djordje Crnomarkovicia. Brak dwóch pierwszych to osłabienie, ale Crnomarkovicia już nie.
Zamiast pary Crnomarković - Tomasz Dejewski na środku obrony zobaczyliśmy zdrowego już Thomasa Rogne i Lubomira Satkę. Grali dobrze, jedyny poważny błąd jaki popełnili przydarzył im się właśnie przy bramce Morelosa. To trochę nielogicznie, bo znowu wypada pochwalić Lecha, mimo że przegrał drugi raz z rzędu. Jednak poznaniacy nie tylko dobrze bronili, ale w miarę możliwości starali się atakować bramkę Allana McGregora, jedynego Szkota w szkockim zespole.