Javier Tebas był jednym z tych szefów europejskich lig, którzy swoją opinię w sprawie wznowienia sezonu wyrażali najgłośniej. Przekonywał, że stadion jest bezpieczniejszym miejscem od supermarketu, a biegając po murawie, zarazić się będzie trudniej, niż pracując w fabryce. Buntowników straszył walkowerami i degradacją.
– Powinniśmy brać przykład z Niemców, a nie z Francuzów – mówił Tebas.
Futbol to istotna część hiszpańskiej gospodarki, ale pełnić ma też rolę terapeutyczną, zmęczonemu pandemią koronawirusa społeczeństwu pomóc wyjść z narodowej żałoby i ekonomicznej zapaści. Bo choć wciąż nie będzie można się spotkać na trybunach, rywalizacja piłkarzy dostarczy tematów do dyskusji i stanie się namiastką normalności.
Barca sięga po pomoc
Straty i tak będą, ale nie tak ogromne jak w przypadku rezygnacji z zakończenia rozgrywek (szacowano, że wówczas byłoby to 700 mln euro). Koszty cięli wszyscy, także Barcelona i Real.
Według tegorocznego raportu „Deloitte Football Money League” przychody Katalończyków w sezonie 2018/2019 wyniosły 840,8 mln euro, drugiego w zestawieniu Realu – 757,3 mln. Wydawałoby się, że takie wyniki pozwalają spokojnie przejść przez kryzys. Nic bardziej mylnego. Zamknięcie stadionów, klubowych sklepów i muzeów, odwiedzanych przez klientów z całego świata, musiało się odbić na finansach.