Andrzej Strejlau: Nie podaję ręki Gmochowi

Wybitny trener piłkarski Andrzej Strejlau skończył 80 lat. Opowiada o futbolu dzisiejszym i tym sprzed lat, o korupcji w ekstraklasie, stosunkach z dziennikarzami i lwowskiej dobroci Kazimierza Górskiego.

Publikacja: 23.02.2020 21:00

Andrzej Strejlau: Nie podaję ręki Gmochowi

Foto: BARTEK SYTA - Polska Press/Ea

W pańskim przypadku ma się wrażenie, że od roku 1974 nic się nie zmieniło. Tylko zamienił pan aktywność trenerską na komentatorską...

To prawda. Dobrze się czuję, mam tyle rozmaitych obowiązków i zajęć, że bez kalendarza trudno byłoby mi to wszystko ogarnąć. Z czego to wynika? Być może z towarzystwa. Miałem do czynienia przeważnie z mądrymi ludźmi, trafiło się parę osób mniej mądrych, ale człowiek od nich się uczył. Czasami jak patrzysz na innych, to wiesz, czego sam nie powinieneś robić i mówić. Poza tym piłka to ludzie młodzi, przy których człowiek też czuje się młodo.

Praca trenerska od 1964 roku. Poza Lucjanem Brychczym nikt tak długo nie pracuje...

Ja to lubię, więc się nie męczę. Byłem na pięknej gali, którą organizował Zachodniopomorski Związek Piłki Nożnej. Tak bym widział sport. Raz w roku spotkanie całego środowiska, od zespołów B-klasy po trenera Pogoni Szczecin Kostę Runjaicia. Przepiękna impreza, podczas której setne urodziny obchodził pan Stefan Żywotko, trener m.in. Arkonii i Pogoni. Zdobył osiem tytułów mistrzowskich w Algierii.

Jest pan jednym z nielicznych ludzi w futbolu, o których środowisko mówi, że nic się do nich nie przykleiło. To chyba duża satysfakcja?

Nie mogło się przykleić, bo są zasady, których należy przestrzegać. Był taki okres w moim życiu, kiedy grałem rano mecz w piłkę ręczną w pierwszej lidze w barwach Warszawianki przeciw AZS AWF, czyli uczelni, w której pracowałem, a po południu w koszulce AZS przeciwko Warszawiance w piłkę nożną. Mówiono mi: „pan jest koordynatorem ds. gier zespołowych w Warszawiance, nam bardzo zależy.” Odpowiadałem, że nam też bardzo zależy.

Ówczesny prezes PZPN Michał Listkiewicz powierzył panu stanowisko szefa sędziów, uznając, że tylko pan gwarantuje uczciwość.

Listkiewicz przyjechał do mnie o ósmej rano i powiedział, abym mu pomógł. Zgodziłem się, pod warunkiem rozwiązania do godziny 11.00 zarządu Kolegium Sędziów, bo ci ludzie byli mi niepotrzebni. Został tylko pan Leszek Saks, bo to był uczciwy człowiek.

A skąd pan wiedział, kto jest uczciwy, a kto nie?

Zadzwoniłem do prokuratora Krzysztofa Grzeszczaka z prokuratury we Wrocławiu. Spytałem, w czym mogą mi pomóc. Odpowiedzieli, że w niczym. „Pan robi swoje, my robimy swoje” – usłyszałem. Potem musiałem podjąć trudną decyzję, związaną z barażem o pozostanie w lidze między Widzewem trenowanym przez Stefana Majewskiego a Odrą Wodzisław Franciszka Smudy.

Obydwaj to byli pańscy zawodnicy z Legii...

Sędzia pierwszy mecz barażowy prowadził dobrze, choć okazało się, że on również jest w kręgu zainteresowania prokuratury. Zastanawiałem się, jakiego arbitra wyznaczyć na rewanż. Gdybym dał kogoś innego, to znowu dziennikarze mieliby okazję do snucia teorii spiskowych. Wjeżdżając w bramę stadionu Widzewa, poprosiłem kierownika drużyny, by mnie zaprowadził do sędziów. Tam powiedziałem tylko, by kierownik Widzewa wyszedł, a sędzia techniczny miał się upewnić, że nie podsłuchuje pod drzwiami. Powiedziałem sędziemu, że nie życzę sobie pochopnych żółtych kartek. Ostrzegłem, że musi być świetnie przygotowany kondycyjnie, bo za trzy dni sędziuje również rewanż. Potem mieli do mnie pretensje, ale do dziś uważam, że to była słuszna decyzja. Ten sam arbiter na dwa mecze.

Jaki to był sędzia?

Międzynarodowy z niedalekiego miasta od Warszawy i sędziował bardzo dobrze.

Jak z dzisiejszej perspektywy widzi pan korupcję w futbolu tamtych lat?

Odszedłem dokładnie po roku, 7 czerwca 2005. W obecności Michała Listkiewicza i wiceprezesa PZPN Eugeniusza Kolatora powiedziałem sędziom, że załatwiłem abolicję u panów Krzysztofa Grzeszczaka i Roberta Tomankiewicza, który teraz jest w prokuraturze apelacyjnej. Jeżeli w najbliższych trzech dniach powiedzą wszyscy, co złego robili, mają szansę jeszcze zaistnieć. Przypomniałem, że mają żony, dzieci i opinię, która jest w ich pracy bardzo ważna.

Nie wszyscy wzięli to sobie do serca...

Później znowu pojawił się u mnie Michał Listkiewicz i powiedział, że muszę jeszcze zostać pół roku. Zostałem i to świadczy o tym, że nie umiano wykreować lidera w środowisku sędziowskim. To jest część odpowiedzi na wasze pytanie. Przesłuchiwano mnie wtedy dwa razy: jak zarządzałem, co robiłem, co wiem, kto jest kim. W zasadzie sprawy niby się zakończyły, a dopiero teraz zapadły wyroki.

Grzegorz Lato, inny pański zawodnik, namówił pana na pracę w roli rzecznika prasowego PZPN. Dla nas to było zaskoczenie...

Na pół roku zgodziłem się mu pomóc, bo znałem dziennikarzy, wiedziałem, do kogo mówię. Dziś dziennikarze są leniwi i chcą rozmawiać tylko przez telefon, nie chce im się ruszyć zza biurka, nie chcą ci spojrzeć w oczy. Od tych, których znam, za których mogę ręczyć, nigdy nie żądam autoryzacji, bo wiem, że to, co powiedziałem, tak zostanie napisane. Nie może być inaczej, bo to jest sprawa honoru dziennikarskiego.

Mówi pan o czasach prehistorycznych.

Przed laty też zdarzało mi się czytać wiadomości zupełnie nieprawdziwe. Kiedyś zasugerowałem Kazimierzowi Górskiemu, by nie rozmawiał z czekającym na niego dziennikarzem, bo on konfabuluje. Górski powiedział dziennikarzowi, że ostatnio pisał nieprawdę, więc to będzie ich ostatnia rozmowa. To był cały Kazik. On kochał ludzi, tak jak zawodnicy go kochali. Potrafił być surowy, ale miał tę swoją lwowską dobroć. Ja mówię i piszę to, co myślę, choć na Twitterze nigdy nie wiem, jaki będzie odbiór tego, co napiszę.

O Twitterze mówi 80-letni mężczyzna...

A dlaczego nie? Rozwijamy się przez całe życie. Po meczu Wisła Kraków – Jagiellonia Białystok – 3:0 dla Wisły – powiedziałem, że Wisła grała świetnie, że wrócił doświadczony Błaszczykowski, człowiek z charyzmą. Dziennikarz zapytał mnie, jak oceniam Jagiellonię. Odpowiedziałem, że punktualnie przybyła na mecz. To był koniec komentarza i za to się na mnie w Białymstoku obrazili.

Nie wszyscy mieli tyle uroku co Górski. Jacek Gmoch już nie był tak koncyliacyjny i nie podajecie sobie ręki do dziś. Dlaczego?

Chodziło o jedno stwierdzenie Jacka, że Górski za dużo pił, że on za mnie i za niego musiał pracować. To nie jest prawda. Zawsze mówiłem, że ręki mu nie podam i nie podaję do dziś. Podczas mistrzostw świata siedzieliśmy jednak w studiu Polsatu przy jednym stole...

I nie tylko się do siebie nie odzywaliście, ale nawet na siebie nie patrzyliście.

To są dwie różne rzeczy: sprawy zawodowe i sprawy życiowe. Gdyby Gmoch znalazł się w potrzebie życiowej, to ja bym mu pomógł. On się kierował innymi sprawami, żył w innym otoczeniu, popierały go inne osoby. Nie należeliśmy do tego samego świata.

Można odnieść wrażenie, że zasady etyczne przestały obowiązywać. Mamy w Polsce bardzo dużo piłkarzy i trenerów zagranicznych. Przyjeżdżają do pracy i niewiele ich obchodzi, gdzie są. Byle płacili. Tak jest zresztą nie tylko w Polsce.

To prawda. Trener jest pracownikiem najemnym. Staram się tych ludzi rozumieć, bo pracowałem w Islandii, w Grecji, w Chinach. Ale oni muszą być lepsi, choć to nie tylko od nich zależy. Muszą jednak zwracać uwagę nie tylko na program treningowy, ale także na to, jakimi ludźmi się otaczają. Ja im serdeczne współczuję, jeśli ich zatrudnienie wynika głównie z faktu, że są tańsi. To samo dotyczy zagranicznych zawodników. Dziś w ekstraklasie jest ich zarejestrowanych 165.

Korona Kielce zatrudniła zawodnika z VI ligi angielskiej...

I jest wyróżniający się na tle innych.

Zimą mieliśmy kilka zaskakujących transferów. Jeżeli tacy młodzi gracze jak Adam Buksa i Jarosław Niezgoda wyjeżdżają do USA, skazując się na peryferia futbolu, to jak to odebrać?

Jako konieczność.

Konieczność dla kogo?

Dla polskiego futbolowego kapitału. Nie ma pieniędzy, a klub musi przeżyć. Zawodnik musi wyjechać, bo zarobi dwa–trzy razy więcej, a klub zdobędzie środki na egzystencję. To jest walka o byt. Mało tego, prezesi mówią, że zawodnik zagraniczny jest tańszy od Polaka. Jakie jest koło zamachowe.

Wiadomo, że to jest biznes, ale co innego, gdy zawodnik przechodzi z Portugalii do Hiszpanii, a co innego, gdy z Polski do USA. Ze sportowego punktu widzenia szkoda takich graczy jak Buksa lub Niezgoda.

To jest nieuchronny proces. Nie wiem zresztą, czy brat Buksy, ten z Wisły, nie jest zdolniejszy od tego, który wyjechał. Problem jest zupełnie inny. Oni się tu wyróżniają, ale czeka ich marazm: siódme–ósme miejsce w lidze. Myślą, że przed nimi otwiera się szansa. Poznają nowy kraj, język, po co mają siedzieć w Polsce. To nie przypadek, że jesteśmy między 28. a 30. miejscem w Europie i nieprędko to się zmieni.

Co najprzyjemniejszego pana w piłce spotkało?

Mieliśmy z Kazimierzem Górskim niesamowite szczęście, że jako trenerzy trafiliśmy na wyjątkowo zdolną, fajną, wspaniałą generację. Na nasze wyniki w codziennym trudzie pracowali trenerzy klubowi. Mieliśmy przewagę nad dzisiejszymi trenerami, bo przed meczem mogliśmy pracować 11 dni na zgrupowaniu. Dokładnie tyle, bo ocenialiśmy, że później rozpoczynają się tarcia między zawodnikami, którzy są już sobą zmęczeni.

To bardzo miłe, że z niegasnącą przyjemnością możemy z panem rozmawiać od tak wielu lat. Nic się nie zmieniło. Ta sama sympatia i wzajemne zaufanie. To tym bardziej przyjemne, że niestety, coraz rzadsze.

Mnie też jest miło i mam nadzieję, że porozmawiamy jeszcze nieraz.

W pańskim przypadku ma się wrażenie, że od roku 1974 nic się nie zmieniło. Tylko zamienił pan aktywność trenerską na komentatorską...

To prawda. Dobrze się czuję, mam tyle rozmaitych obowiązków i zajęć, że bez kalendarza trudno byłoby mi to wszystko ogarnąć. Z czego to wynika? Być może z towarzystwa. Miałem do czynienia przeważnie z mądrymi ludźmi, trafiło się parę osób mniej mądrych, ale człowiek od nich się uczył. Czasami jak patrzysz na innych, to wiesz, czego sam nie powinieneś robić i mówić. Poza tym piłka to ludzie młodzi, przy których człowiek też czuje się młodo.

Pozostało 93% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Piłka nożna
Pusty tron w Lidze Mistrzów. Dlaczego Manchester City nie obroni tytułu?
Piłka nożna
Liga Mistrzów. Znamy pary półfinałowe i terminy meczów
Piłka nożna
Xabi Alonso - honorowy obywatel Leverkusen
Piłka nożna
Manchester City - Real. Wielkie emocje w grze o półfinał Ligi Mistrzów, zdecydowały karne
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Piłka nożna
Liga Mistrzów. Bayern w półfinale, Arsenal żegna się z rozgrywkami