Cztery lata temu to właśnie na Santiago Bernabeu piłkarze z Manchesteru stracili szansę na triumf w Lidze Mistrzów. Po samobójczej bramce Fernando pożegnali się z rozgrywkami w półfinale. Od tego czasu nie zbliżyli się nawet do najlepszej czwórki.
Kiedy, jeśli nie teraz - zastanawiali się kibice przed środowym meczem w Madrycie. To być może ostatnia szansa, by w tym składzie odnieść sukces. Nie wiadomo, jak będzie wyglądać drużyna w przyszłym sezonie, jeśli Trybunał Arbitrażowy ds. Sportu podtrzyma decyzję UEFA o dyskwalifikacji City z europejskich pucharów.
Zawodnikom Guardioli motywacji nie brakowało. Nie zwątpili nawet po stracie gola, który był efektem serii pomyłek. Isco takiego prezentu nie zmarnował i wydawało się, że Realowi nie stanie się tego wieczoru już nic złego. Aż przyszła 78. minuta, Gabriel Jesus wyskoczył do dośrodkowania Kevina de Bruyne i głową doprowadził do wyrównania. Nie minęło pięć minut, Dani Carvajal spóźnił się ze wślizgiem i sfaulował w polu karnym Raheema Sterlinga, a de Bruyne pewnym strzałem trafił na 2:1.
Real popełniał coraz większe błędy, mało brakowało, by sędzia podyktował jeszcze jedną jedenastkę. Sergio Ramos, próbując ratować drużynę przed stratą kolejnej bramki, przewrócił wychodzącego na czystą pozycję Jesusa. Arbiter wskazał na rzut wolny, ale Ramosa nie oszczędził. Czerwona kartka oznacza, że lider obrony Królewskich nie zagra w rewanżu w Manchesterze.
Juventus miał bez problemów uporać się z Olympique Lyon i czekać na silniejszych rywali. Ale gdy pierwszy celny strzał oddajesz dopiero w 89. minucie, trudno myśleć o zwycięstwie. Nawet gdyby Cristiano Ronaldo trafił, mistrzowie Włoch i tak by nie wygrali, bo wcześniej Wojciecha Szczęsnego pokonał Lucas Tousart. Być może Juve odrobi u siebie straty i awansuje do ćwierćfinału, ale dziś nie wygląda na drużynę, która mogłaby po 24 latach wreszcie doczekać się triumfu w Champions League.