Ściślej rzecz biorąc, ten jedyny padł po samobójczym strzale macedońskiego obrońcy. Z wszystkich 55 reprezentacji, które przystąpiły do eliminacji mistrzostw Europy, tylko San Marino ma gorszy bilans.
Z kolei Polska z czterema zwycięstwami, remisem i jedną porażką jest w luksusowej sytuacji. Powinniśmy więc niespiesznie przygotować sobie herbatę, usiąść przed telewizorem i spokojnie czekać na gole Roberta Lewandowskiego i jego kolegów w Rydze.
Teoretycznie tak. Tyle że trudno mieć do naszej drużyny zaufanie. Należą się jej pochwały za cztery zwycięstwa z rzędu, niektóre wyszarpane po przeciętnej, ale przecież skutecznej grze. Nabraliśmy wiary, bo te zwycięstwa przyszły wtedy, kiedy były najbardziej potrzebne: po serii sześciu spotkań bez wygranej.
I kiedy wydawało się, że zawodnicy dogadali się między sobą, a trener z nimi, i będzie jeszcze lepiej, zaczęły się problemy. Najpierw w Lublanie, potem w Warszawie. W ostatnim meczu z Austrią Polacy zagrali wyjątkowo słabo, zostali stłamszeni, przez długie minuty ograniczali się do panicznego wybijania piłki jak najdalej od naszego pola karnego. To nie wynikało z przyjętej taktyki, tylko z niemożności.
W tej sytuacji Jerzy Brzęczek stał się łatwym celem ataków. Przed nim przeżywali to wszyscy trenerzy reprezentacji. Wojciech Szczęsny dał na Twitterze wyraz swojej frustracji z powodu zajęcia miejsca na ławce rezerwowych, mimo że Łukasz Fabiański, na którego selekcjoner postawił, był w meczu z Austrią najlepszym zawodnikiem naszej drużyny.