Legia sama sobie winna. W wyrównanym meczu miała kilka bardzo dobrych sytuacji do zdobycia bramki, ale zbyt często sprawiała wrażenie drużyny, lekceważącej przeciwnika. Kiedy trzeba było przycisnąć, legioniści zbyt wolno rozgrywali piłkę, jakby byli przekonani, że wcześniej czy później i tak strzelą bramkę. A kiedy wreszcie po stracie gola wzięli się do roboty, było już za późno.
Lech przygotował się do gry bardzo dobrze, nie tylko wiedział jak rozmontować obronę mistrzów Polski (tym razem bez Artura Jędrzejczyka), ale i w jaki sposób nie dopuścić do strzałów Carlitosa, który w trzech ostatnich spotkaniach Legii zdobył cztery bramki. Hiszpan oddał tylko dwa strzały, obydwa przed przerwą. Za pierwszym razem nie trafił w bramkę, za drugim zrobił swój charakterystyczny zwód w prawą stronę, na jaki nabiera niemal wszystkich obrońców ligi i nie daje szans bramkarzom. Ale tym razem Jasmin Burić jego strzał obronił.
Po drugiej stronie boiska dwa strzały Macieja Gajosa obronił Radosław Cierzniak. Bardzo dużo walki, gorących sytuacji na polach karnych, mało akcji i strzałów do zapamiętania.
Ale zapamiętać koniecznie trzeba jedyną bramkę meczu i jej strzelca. W 73. minucie za Portugalczyka Joao Amarala na boisko wszedł pomocnik Filip Marchwiński. Urodzony w styczniu 2002 roku we wsi Skórzewo pod Poznaniem, wychowanek tamtejszego Uczniowskiego Klubu Sportowego, ale grający w drużynach trampkarzy i juniorów Lecha od dziewiątego roku życia. Miał pół roczku, kiedy Polacy grali na mundialu w Korei. Osiem minut po wejściu na boisko ten chłopak o twarzy cherubinka ostrym wślizgiem odebrał piłkę starszemu o jedenaście lat Marko Vesoviciowi, minął zwodami jeszcze dwóch legionistów i posłał piłkę do siatki.
Siedemnastolatek dał zwycięstwo Lechowi. Nie widać było, że gra najsłabsza drużyna wiosny z kandydatem do tytułu mistrzowskiego. Gdyby nie Adam Nawałka, który bardzo się przyczynił do obecnej pozycji Lecha, ten klub powinien grać o mistrzostwo.