A Polacy nic nie robili. Wymieniali dziesiątki podań na swojej połowie, nie przybliżających do irlandzkiej bramki, każdy zawodnik oddawał piłkę najbliższemu partnerowi, bo to najprostsze i mało ryzykowne. Taka tiki taka po polsku. Nie można tak grać jeśli chce się przekonać trenera o słuszności jego powołań. Przez długie minuty miałem wrażenie, że widzę na boisku kilku Cionków naraz, a przecież tego oryginalnego, w którym tylko Adam Nawałka coś widział, już szczęśliwie nie ma.
Wyszły w tym meczu wszystkie bolączki nadwiślańskiej szkoły futbolu. Żaden polski piłkarz nie umie dryblować, więc nie potrafi sam - jak Luka Modrić w Chorwacji czy Eden Hazard w Belgii - minąć dwóch - trzech przeciwników z piłką u nogi, robiąc w ten sposób przewagę. Polscy trenerzy zakazują chłopcom „kiwania się”, a nie ma już placyków, na których mogą to robić w grach po szkole. Tym bardziej, że po szkole to „grają w gry” elektroniczne, a nie fizyczne.
Polski piłkarz unika dalekich podań, bo to związane jest z ryzykiem. Jako zazwyczaj niedouczony technicznie może kopnąć za daleko, za blisko, a prawie na pewno niecelnie. Skoro niewiele umie zrobić z piłką to może chociaż by powalczył. Ale on woli „rozkładać siły”.
Ulubioną formą ataku jest kontra, bo wystarczy do niej dalekie podanie do przodu i szybkie nogi. Z powodu ułomności technicznych zawodników atak pozycyjny w naszym kraju nie istnieje, więc kiedy przeciwnik stoi na swojej połowie to nie wiadomo jak się do niego dobrać. Tak właśnie działo się w meczu z Irlandią.
Dlaczego większość reprezentantów oglądanych we Wrocławiu w swoich klubach zbiera pochwały, a po włożeniu koszulki reprezentacyjnej traci wszelkie atuty? Nie potrafię tego wytłumaczyć. Odrzucam wredną myśl, że klub jest ważniejszy, bo on płaci. Kiedyś mówiło się, że zawodnicy z klubów zagranicznych w reprezentacji się oszczędzają.