Lech przed rewanżowym spotkaniem na swoim stadionie stał przed niezwykle trudnym zadaniem. W ubiegłym tygodniu lechici polegli w Genku 0:2, a gdyby rozmiary porażki były jeszcze większe, nikt w Poznaniu nie mógłby powiedzieć, że wyższa porażka nie była zasłużona. W Belgii to gospodarze byli drużyną o co najmniej klasę lepszą piłkarsko i tylko nieskuteczności piłkarzy Philippe'a Clementa sprzed tygodnia poznaniacy zawdzięczali, że przy Bułgarskiej ich szans - chociaż małe - to nadal istniały. Ale zadanie było z gatunku tych bardzo trudnych - piłkarze Kolejorza musieli odrobić dwubramkową stratę i przede wszystkim pod żadnym pozorem nie dopuścić, by goście z Belgii strzelili gola. Trafienie Genku przy Bułgarskiej sprawiłoby bowiem, że zadanie z trudnego zmieniłoby się w prawie niemożliwe - czytamy w Onecie.
Nikt w Poznaniu nie mógł też liczyć na to, że po sporej zaliczce z zeszłego czwartku Belgowie zagrają w Poznaniu na pół gwizdka. W ostatni weekend w meczu ligowym trener Clement dał odpocząć kilku podstawowym graczom i przy Bułgarskiej wystawił swój pierwszy, najmocniejszy garnitur. Dość powiedzieć, że przy Bułgarskiej w wyjściowej jedenastce Belgów nastąpiła tylko jedna zmiana w porównaniu do tej, która sprawiła lanie Lechowi na Luminus Arenie.
- Jesteśmy maksymalnie zmotywowani, zrobimy wszystko, żeby nam się udało. Musimy pokazać naszą najlepszą wersję - mówił dzień przed spotkaniem na konferencji prasowej szkoleniowiec Lecha Ivan Djurdjević. W tej najmocniejszej wersji Kolejorza zabrakło miejsca dla notującego ostatnio obniżkę formy Darko Jevticia, który usiadł tylko na ławce rezewowych. W osiemnastce meczowej nie było także Macieja Makuszewskiego, ale to było akurat pokłosie trzeciej żółtej kartki w eliminacjach Ligi Europy, którą skrzydłowy zobaczył przed tygodniem w Belgii. Tuż przed pierwszym gwizdkiem w składzie Lecha doszło też do wymuszonej zmiany. Wołodymyr Kostewycz doznał urazu w czasie rozgrzewki i w jego miejsce na boisku od pierwszej minuty pojawił się pierwotnie rezerwowy - Nikola Vujadinović.
Ta zmiana "last minute" w trójce obrońców chyba nie posłużyła Kolejorzowi, bo na początku spotkania poznaniakom dwa razy nie udało się złapać w pułapkę ofsajdową Mbwany Samatty, który dzięki temu znalazł się dwukrotnie oko w oko z Jasminem Buriciem, ale na szczęście dla gospodarzy oba pojedynki napastnik Genku z Bośniakiem przegrał. Wszystko wynikało z tego, że poznaniacy wiedzieli, że od początku muszą zaatakować i sporo ryzykowali, wychodząc do przodu sporą liczbą zawodników i zostawiając za plecami dużą lukę.
Goście początkowo jednak tego nie wykorzystywali. Aż do 19. minuty, kiedy po akcji lewym skrzydłe, Dieumerci Ndongala dośrodkował piłkę w pole karne poznaniaków, a tam Mbwana Samata zrobił to samo, co przed tygodniem w Genku, czyli z kilku metrów głową wykonał wyrok na Kolejorzu i zmniejszył szans lechitów na awans niemal do zera.