Kamil Glik jedzie na mundial. Zanosiło się na to od dobrych kilku dni, ale mało kto chciał zapeszać i powiedzieć to głośno. Ostatecznie serial medyczny, który kibice śledzili od dziesięciu dni zakończył się happy endem. Najpierw stoper Monaco dostał zielone światło od klubowych lekarzy i francuskiego specjalisty od barku. We wtorek ponownie został przebadany przez lekarza reprezentacji Jacka Jaroszewskiego, który przyznał, że postępy są niespotykane, i że Glik prawdopodobnie będzie mógł być brany pod uwagę na trzeci mecz grupowy – z Japonią.
Nawałka już wcześniej dawał do zrozumienia, że jeśli tylko pojawi się szansa, że Glik będzie mógł zagrać chociażby w jednym meczu mistrzostw świata, to nie będzie się zastanawiał tylko go do Rosji weźmie. Stoper Monaco doznał uraz w Arłamowie, gdy podczas luźniejszego treningu, dzień po sparingu i wolnym wieczorze, zawodnicy grali w siatkonogę. Środkowy obrońca niefortunnie upadł i doznał urazu barku.
Pierwsza diagnoza była okrutna – doktor Jacek Jaroszewski powiedział, że nie widzi możliwości, by Glik mógł wziąć udział w mundialu. Mówił iż nawet stosując nieoperacyjne leczenie przerwa musi potrwać minimum sześć tygodni. Doradzał jednak zrobienie operacji, co oczywiście wydłużyłoby proces dochodzenia do siebie, ale dawałoby gwarancję, że więzadła w barku się zrosną.
Glik jednak po raz kolejny udowodnił, że w jego przypadku medycyna bywa bezradna. Piłkarz od lat gra bez więzadeł w kolanie, ale ma nogę tak obudowaną mięśniami, że umie z tym funkcjonować i grać na najwyższym poziomie. O jego stosunku do lekarzy krążą zresztą legendy, a ulubioną terapią Glika jest… tabletka przeciwbólowa.
Jaroszewski mówił zresztą, że środkowy obrońca reprezentacji ma faktycznie inny stopień bólu, niż pozostali znani mu ludzie. Gdyby kontuzja ta przytrafiła się komukolwiek innemu jest więcej niż prawdopodobne, że ten ktoś miałby faktycznie mundial z głowy.