Pośród obrazów, które określają fundamenty zachodniej kultury, scena narodzin Jezusa zajmuje miejsce szczególne. Z jednej strony należy do wąskiego grona obrazów najbardziej opatrzonych, stale obecnych i stale powracających. Z drugiej – być może właśnie ze względu na tę swoją „powszedniość" – wydaje się, że po dwóch tysiącleciach chrześcijaństwa wciąż nie potrafimy przyswoić sobie, jak rewolucyjne zawiera odwrócenie. I dotyczy to, jak mi się zdaje, w jednakowym stopniu tych, którzy wierzą bardzo głęboko, tych, którzy nie wierzą wcale, a także stanowiącej przytłaczającą większość reszty, która znajduje się gdzieś pośrodku.
Spróbujmy przyjrzeć się tej scenie tak, jak gdybyśmy widzieli ją pierwszy raz. Ewangelia św. Łukasza przedstawia ją w następujący sposób: „W owym czasie wyszedł dekret od cesarza Augusta, aby spisano mieszkańców całego państwa. Odbył się ten pierwszy spis wtedy, gdy rządy w Syrii pełnił namiestnik Kwiryniusz. Szli więc wszyscy, każdy do swego miasta, aby się zapisać. Wyruszył też i Józef z Galilei, z miasta Nazaret, do Judei, do Betlejem, miasta Dawidowego – był bowiem z domu i pokolenia Dawida – żeby się zapisać razem z Maryją, zaślubioną mu, brzemienną. A kiedy się tam znajdowali, nadszedł dla niej czas rodzenia. I wydała na świat Syna pierworodnego, owinęła Go w pieluszki i złożyła w żłobie, bo zabrakło dla nich miejsca w gospodzie" (Łk, 2, 1-7).
Jest w tej scenie coś skandalicznego. Bóg nie przychodzi na świat przy błyskach piorunów i hukach grzmotów. Nie rodzi się w żaden cudowny sposób, ale dokładnie tak, jak wszyscy śmiertelnicy – z ciała kobiety. Miejscem jego narodzin nie jest wielka metropolia, w której tego rodzaju wydarzeniu mogłyby towarzyszyć tłumy, czyniąc zeń niepodważalny i wiadomy wszystkim fakt. Wieść o dziecięciu narodzonym na prowincji, gdzieś w stajni, pomiędzy bydłem, może mieć co najwyżej charakter plotki. Jedno z najważniejszych wydarzeń w historii ludzkości dokonuje się więc nad wyraz dyskretnie, niemal niezauważenie. Zupełnie nie tak, jak byśmy się spodziewali.
Co jednak wydaje się najistotniejsze, Bóg nie przychodzi jako wszechmocny władca, ale jako bezbronne dziecko. Co to znaczy? Jakie poglądy, jakie wyobrażenia powinniśmy w związku z tym zmienić? Żeby się nad tym zastanowić, spróbujmy najpierw odpowiedzieć na proste z pozoru pytanie: kim jest dziecko?
Potęga i cud czystości
Dziecko (a w szczególności niemowlę) to człowiek całkowicie niesamodzielny, zdany na łaskę innych ludzi. Bez nich – bez troszczących się o jego los opiekunów – z pewnością czeka je rychła śmierć. Dziecko jest również moralnie doskonałe, to znaczy niewinne. Przeciw nikomu bowiem jeszcze nie zgrzeszyło. Owszem, nosi w sobie, gdzieś w środku, piętno grzechu pierworodnego. Da on jednak o sobie znać dopiero później. Wreszcie, dziecko patrzy na świat przenikliwym, wolnym od nawyków i przyzwyczajeń wzrokiem. Wszystko jest dla niego ciekawe, wszystko pragnie poznać, wszystko jest darem. Dopiero potem, gdy świat mu się „opatrzy", nauczy się używać rzeczy i ludzi.