Narodziny bezbronnego Boga

Jakie gwarancje może dać ludziom ktoś taki? Czy zapewni nam życie po śmierci, wskrzesze umarłych, ukarze grzeszników?

Aktualizacja: 23.12.2018 05:35 Publikacja: 22.12.2018 23:01

Narodziny bezbronnego Boga

Foto: Pixabay

Pośród obrazów, które określają fundamenty zachodniej kultury, scena narodzin Jezusa zajmuje miejsce szczególne. Z jednej strony należy do wąskiego grona obrazów najbardziej opatrzonych, stale obecnych i stale powracających. Z drugiej – być może właśnie ze względu na tę swoją „powszedniość" – wydaje się, że po dwóch tysiącleciach chrześcijaństwa wciąż nie potrafimy przyswoić sobie, jak rewolucyjne zawiera odwrócenie. I dotyczy to, jak mi się zdaje, w jednakowym stopniu tych, którzy wierzą bardzo głęboko, tych, którzy nie wierzą wcale, a także stanowiącej przytłaczającą większość reszty, która znajduje się gdzieś pośrodku.

Spróbujmy przyjrzeć się tej scenie tak, jak gdybyśmy widzieli ją pierwszy raz. Ewangelia św. Łukasza przedstawia ją w następujący sposób: „W owym czasie wyszedł dekret od cesarza Augusta, aby spisano mieszkańców całego państwa. Odbył się ten pierwszy spis wtedy, gdy rządy w Syrii pełnił namiestnik Kwiryniusz. Szli więc wszyscy, każdy do swego miasta, aby się zapisać. Wyruszył też i Józef z Galilei, z miasta Nazaret, do Judei, do Betlejem, miasta Dawidowego – był bowiem z domu i pokolenia Dawida – żeby się zapisać razem z Maryją, zaślubioną mu, brzemienną. A kiedy się tam znajdowali, nadszedł dla niej czas rodzenia. I wydała na świat Syna pierworodnego, owinęła Go w pieluszki i złożyła w żłobie, bo zabrakło dla nich miejsca w gospodzie" (Łk, 2, 1-7).

Jest w tej scenie coś skandalicznego. Bóg nie przychodzi na świat przy błyskach piorunów i hukach grzmotów. Nie rodzi się w żaden cudowny sposób, ale dokładnie tak, jak wszyscy śmiertelnicy – z ciała kobiety. Miejscem jego narodzin nie jest wielka metropolia, w której tego rodzaju wydarzeniu mogłyby towarzyszyć tłumy, czyniąc zeń niepodważalny i wiadomy wszystkim fakt. Wieść o dziecięciu narodzonym na prowincji, gdzieś w stajni, pomiędzy bydłem, może mieć co najwyżej charakter plotki. Jedno z najważniejszych wydarzeń w historii ludzkości dokonuje się więc nad wyraz dyskretnie, niemal niezauważenie. Zupełnie nie tak, jak byśmy się spodziewali.

Co jednak wydaje się najistotniejsze, Bóg nie przychodzi jako wszechmocny władca, ale jako bezbronne dziecko. Co to znaczy? Jakie poglądy, jakie wyobrażenia powinniśmy w związku z tym zmienić? Żeby się nad tym zastanowić, spróbujmy najpierw odpowiedzieć na proste z pozoru pytanie: kim jest dziecko?

Potęga i cud czystości

Dziecko (a w szczególności niemowlę) to człowiek całkowicie niesamodzielny, zdany na łaskę innych ludzi. Bez nich – bez troszczących się o jego los opiekunów – z pewnością czeka je rychła śmierć. Dziecko jest również moralnie doskonałe, to znaczy niewinne. Przeciw nikomu bowiem jeszcze nie zgrzeszyło. Owszem, nosi w sobie, gdzieś w środku, piętno grzechu pierworodnego. Da on jednak o sobie znać dopiero później. Wreszcie, dziecko patrzy na świat przenikliwym, wolnym od nawyków i przyzwyczajeń wzrokiem. Wszystko jest dla niego ciekawe, wszystko pragnie poznać, wszystko jest darem. Dopiero potem, gdy świat mu się „opatrzy", nauczy się używać rzeczy i ludzi.

Czy taka postać wcielenia, jaką przedstawia nam chrześcijaństwo, nie oznacza, że wymienione wyżej cechy małego dziecka są w jakimś sensie boskie? Może nawet – że są cechami samego Boga? Czy nie oznacza to, że powinniśmy o Bogu myśleć właśnie jako o kimś takim: zależnym od nas bardziej, niż my od niego; świętym, ale bezbronnym; potężnym jedynie swoją czystością, nigdy zaś – przemocą, do której byłby zdolny?

Simone Weil, żydowska mistyczka z pierwszej połowy XX wieku, w taki właśnie sposób pojmowała Boga. „Bóg – notowała w jednym ze swoich zeszytów – oczekuje cierpliwie, abym zgodziła się w końcu pokochać Go. Bóg oczekuje jak żebrak, który stoi bez ruchu i w milczeniu przed kimś, kto być może da mu kromkę chleba. Czas jest tym oczekiwaniem. Czas jest oczekiwaniem Boga, wyżebrującego naszą miłość. Gwiazdy, góry, morze, wszystko, co mówi nam o czasie, jest supliką Boga skierowaną do nas. Pokora w oczekiwaniu sprawia, że stajemy się podobni do Boga... Sztuka jest oczekiwaniem. Natchnienie jest oczekiwaniem".

Zapyta ktoś: jakie gwarancje może dać ludziom taki Bóg? Czy zapewni nam życie po śmierci, wskrzesze umarłych, ukaże grzeszników? Nie, nie możemy być absolutnie pewni żadnej z tych rzeczy. Jego potęga – waham się powiedzieć: Jego wszechmoc – ma inny, wyłącznie moralny charakter. To moc świętości, którą każdy z nas zna (każdy był niemowlęciem), lecz o której wszyscy zapomnieliśmy (nie pamiętamy, jak to jest nim być).

Moc ta jest w stanie pojawić się wszędzie – nawet w brudnym żłobie, w rodzinie, która już za moment stanie się, jak byśmy to dziś określili, uchodźcami, uciekając przed zarządzoną przez Heroda rzezią. Wreszcie jest to moc początku, stale odnawianego i wciąż się dokonującego. Bo przecież każde rodzące się dziecko jest kimś nie z tego świata. Kimś niepowtarzalnym, kogo nigdy wcześniej nie było i nigdy już nie będzie. Krótko: cudem.

Czy nie tutaj właśnie zawiązana zostaje najgłębsza dająca się pomyśleć więź („religare" znaczy przecież „ponownie wiązać")? Więź splatająca trwale los Boga z losem człowieka; los każdego z nas – z losem innych ludzi. Właśnie za sprawą tej nici możemy ich przecież nazywać naszymi „bliźnimi". Nić ta wydaje się nad wyraz wątła i łatwa do zerwania. Bez niej jednak – o czym przejmująco pisał Franz Kafka – „jesteśmy opuszczeni jak zbłąkane dzieci w lesie. Kiedy stoisz przede mną i patrzysz na mnie, co wiesz o moich bólach i co ja wiem o twoich? A gdybym padł przed tobą na kolana i płakał, i opowiadał, co wiedziałbyś o mnie więcej niż o piekle, które ktoś określił ci jako gorące i straszne? Już dlatego my ludzie powinniśmy stać naprzeciw siebie tak zamyśleni i współczujący, jak przed wejściem do piekła".

Kafka nie był chrześcijaninem, ale cytowany fragment to – przynajmniej dla mnie – sama kwintesencja chrześcijaństwa. Lub, ujmując rzecz szerzej, duchowy rdzeń cywilizacji, którą wspólnie zrodziły Ateny i Jerozolima.

Pycha wiary

Warto podkreślić, że opisanego wyżej przesłania nie da się przełożyć na język polityki. Szczególnie łatwo zapominamy o tym w naszym, tak bardzo katolickim i tak mało religijnym kraju. Wspomnianego przesłania nie da się również w prosty sposób wpisać w schemat toczących się wojen kulturowych.

Patrząc na współczesną kulturę, z jednej strony można przecież powiedzieć, że Europa nigdy nie była w toku swoich dziejów tak chrześcijańska, jak dzisiaj. Nigdy nie ujmowała się tak bardzo za wszystkimi, którzy są słabi i odtrąceni; nigdy z podobną podejrzliwością nie odnosiła się do przemocy ani tak szeroko jej nie pojmowała; nigdy nie była tak wyczulona na cudze cierpienie (ludzi, a nawet zwierząt).

Z drugiej jednak strony nigdy nie była w równym stopniu zsekularyzowana czy wręcz antychrześcijańska: sceptycznie (by nie powiedzieć: wrogo) nastawiona wobec wszelkich wartości absolutnych, w człowieku widząca na zmianę boga (źródło i miarę wszystkiego, jak utrzymuje współczesna kultura) lub trybik w społeczno-ekonomicznej maszynie („zasób", którym jesteśmy na wolnym rynku).

Nawet nasze współczucie dla zwierząt, jeżeli ma coś wspólnego z duchem chrześcijaństwa, to jedynie na zasadzie dalekiego echa. Bezpośrednią jego przyczyną wydaje się raczej biologizm i zawarte w nim przeświadczenie, że zwierzęta odczuwają ból podobnie jak my. Jesteśmy przecież tylko ich młodszymi, słabiej owłosionymi braćmi w ewolucji.

Bez względu jednak na to, czy bardziej zawierzamy Pismu czy nowoczesnej nauce, opowieść o narodzinach Jezusa jest (a przynajmniej może być) dla wszystkich jednakowo piękna i poruszająca. To opowieść o potężnych ludziach i bezbronnym Bogu, który – wiemy o tym, już świętując Jego narodziny – zostanie złożony w ofierze za nasze grzechy. O świetle, które jest od początku w każdym z nas i które powinniśmy – tak w sobie, jak i w innych – dostrzec oraz chronić.

Wreszcie biblijna opowieść nakazuje powściągać pychę wiary. Tak właśnie – pychę wiary – polegającą na tym, że jesteśmy przeświadczeni, iż doskonale wiemy, kim Bóg jest i czego od nas oczekuje. Tymczasem, jeżeli czegoś możemy być pewni, to chyba tego jedynie, że Bóg nigdy nie przychodzi w postaci, w jakiej spodziewamy się Go ujrzeć. Być może w ogóle nie jest tym, za kogo Go mamy?

Może nasze gwałtowne spory dotyczące tego, czy istnieje i jakie nakłada na nas obowiązki, biorą się właśnie stąd, że nie chcemy przyjąć za fakt Jego radykalnej obcości? Obcości zawartej i tak dobitnie podkreślonej w obrazie bezbronnego Boga-dziecka narodzonego w żłobie. ©?

Jan Tokarski (ur. 1981) – filozof, historyk idei. Redaktor „Przeglądu Politycznego" i kwartalnika „Kronos". Ostatnio opublikował książkę pt. „Zderzenia"

Pośród obrazów, które określają fundamenty zachodniej kultury, scena narodzin Jezusa zajmuje miejsce szczególne. Z jednej strony należy do wąskiego grona obrazów najbardziej opatrzonych, stale obecnych i stale powracających. Z drugiej – być może właśnie ze względu na tę swoją „powszedniość" – wydaje się, że po dwóch tysiącleciach chrześcijaństwa wciąż nie potrafimy przyswoić sobie, jak rewolucyjne zawiera odwrócenie. I dotyczy to, jak mi się zdaje, w jednakowym stopniu tych, którzy wierzą bardzo głęboko, tych, którzy nie wierzą wcale, a także stanowiącej przytłaczającą większość reszty, która znajduje się gdzieś pośrodku.

Pozostało 93% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Plus Minus
Kobiety i walec historii
Plus Minus
Inwazja chwastów Stalina
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Putin skończy źle. Nie mam wątpliwości
Plus Minus
Michał Szułdrzyński: Elon Musk na Wielkanoc
Plus Minus
Piotr Zaremba: Reedukowanie Polaków czas zacząć