„Sędziowie przydzielani są do spraw przez swoich popleczników, bez publicznego nadzoru" – napisał. „Korzyści dla przyjaciół, zemsta dla rywali. Gdy sprawa wygląda na najbardziej dochodową, wymagane są łapówki. Postępowania czasem przedłużają się w nieskończoność – na korzyść bogatych i wpływowych pozwanych. Wymiar sprawiedliwości zbyt często jest niedostępny dla tych, którym brak politycznych wpływów i pokaźnych kont bankowych" – dodał.
Tak surowych ocen nie formułował dotąd nawet słynący z bardzo ostrego języka Zbigniew Ziobro. Nie mówiąc już o czołowych politykach PiS, zaprawionych w ostrych sporach o sądownictwo. Ich figury retoryczne okazują się wręcz subtelne w zestawieniu z ocenami Morawieckiego.
Nowy premier w kilku zdaniach, owszem, przedstawił obraz sądownictwa, ale tego gdzieś z republik zakaukaskich. To retoryka godna pieniaczy sądowych, a nie szefa polskiego rządu. Słowa, że sędziowie są skorumpowani, że wyroki się kupuje, w ogóle nie powinny paść. Chyba że idą za nimi wiarygodne dane potwierdzające stawiane tezy. Tych jednak zabrakło.
Dziś sądy działają źle, przewlekle, a sędziowie są odizolowani od kontroli społecznej. Takich zarzutów, jakże słusznych, można wymienić z tuzin, przekonując do koniecznych reform. Od premiera należy oczekiwać większego wyczucia i znajomości rzeczy. Nie musi jako ekonomista znać realiów sądowych, jednak od czego ma doradców. Chodzi przecież o batalię o sądownictwo, którą od dwóch lat prowadzi jego obóz polityczny i którą Jarosław Kaczyński traktuje jako priorytet.
Walenie cepem na oślep nie przystoi. Stawia pod znakiem zapytania format polityczny i wyczucie premiera. Bo jeżeli jego przyjście miało łagodzić wizerunek PiS, to wypowiedzi o sądach temu przeczą.