Awans ze stanowiska wicedyrektora departamentu prawnego w państwowym banku, czyli z instytucji nadzorowanej, na szefa instytucji nadzorującej, to już w zasadzie standard w wykonaniu tego rządu. Nie ma więc mowy o nominacji odbudowującej autorytet i reputację KNF. O co tu w takim razie chodzi?

To polityczny sygnał wysłany przez Morawieckiego: wyjmuję KNF spod wpływów NBP; teraz nadzór jest mój; moja frakcja górą.Problemy są tu co najmniej dwa.

Po pierwsze – uczestnicy rynku nie chcą, by nadzór był premiera, czy prezesa, bo z ich punktu widzenia to bez znaczenia. Chcą, by nadzór był niezależny, wiarygodny, kompetentny i poważany. A tak nie było pod poprzednim kierownictwem i nie będzie teraz.

Po drugie – wysyłając sygnał o odebraniu KNF bankowi centralnemu Morawiecki – świadomie lub nie – wyraził wotum nieufności wobec NBP, dodatkowo podważając wiarygodność tej kluczowej dla rynku finansowego instytucji.

Tak się kończy przepychanka o polityczny podział sfer wpływów w gospodarce.