Po fali spektakularnych upadków firm budowlanych podczas realizacji poprzedniego Programu Budowy Dróg Krajowych wszyscy możni tego świata związani z infrastrukturą zarzekali się, że już nigdy do takiej sytuacji nie dojdzie, że trzeba z branżą dogadać takie zasady, by realizacja państwowego kontraktu nie stała się dla firm pętlą na szyję, jeśli zmienią się uwarunkowania rynkowe. A te – przy projektach trwających trzy, cztery lata – niestety zmieniać się lubią. I co? I nic.

Choć wydawało się, że będzie lepiej. Przez pierwsze dwa lata nowej władzy właściwie nie ogłaszano nowych przetargów. Wyjaśniano, że ustalane są z wykonawcami takie zasady kontraktów, które będą rozkładać ryzyko na obie strony umowy. Minął rok, front robót się rozwinął i gdy ceny materiałów zaczęły iść w górę, pojawił się nie tylko niewystępujący poprzednio problem z pracownikami, ale też znowu rosnące opóźnienia w oddawaniu kolejnych odcinków, odstępowanie od podpisywania umów, kalkulacje ofertowe coraz bardziej przekraczające pierwotne kosztorysy inwestorskie, ujemne marże na kontraktach... Słowem, coś, co już było, tylko dodatkowo nie ma kim pracować. Branża od zaraz jest gotowa przyjąć kilkadziesiąt tysięcy osób, których nie ma. I co? I nic.

Owszem, chcąc uniknąć kompromitacji na najbardziej prestiżowych inwestycjach, minister Adamczyk wysupłuje dodatkowe pieniądze, by tylko podpisać umowy z wykonawcami. Ale oni się do tego coraz mniej garną. Bo państwowy kontrakt przestał być gwarantem sukcesu, a samo państwo – bezpiecznym i wiarygodnym zleceniodawcą. Mimo długotrwałych rozmów nie widać zaufania pomiędzy stronami, które jest szczególnie potrzebne, gdy otoczenie rynkowe staje się mniej przyjazne dla biznesu. A to zły znak, bo z żadnego z kolejnych unijnych budżetów nie wysupłamy tyle na infrastrukturę, co teraz.