Maciej Stańczuk: Wróćmy do stołu negocjacyjnego

Szansą na kompromis w sprawie pracowników delegowanych jest wypracowanie stanowiska środowisk biznesowych i powrót do rozmów z Francją.

Aktualizacja: 17.09.2017 20:57 Publikacja: 17.09.2017 20:35

Maciej Stańczuk: Wróćmy do stołu negocjacyjnego

Foto: Fotorzepa/Robert Gardziński

Nowa dyrektywa unijna o delegowaniu pracowników to rzeczywiście realna groźba wyparcia tysięcy polskich firm usługowych z Europy Zachodniej oraz utraty pracy przez ponad pół miliona pracowników.

W projekcie nie jest najważniejsze to, że zrównane byłyby płace naszych pracowników delegowanych do poziomu zachodnioeuropejskiego, gdzie nasi pracownicy czasowo są zatrudnieni. Na wzroście płac naszych pracowników generalnie powinno nam zależeć i nie ma w tym nic zdrożnego. Konkurencyjność oparta wyłącznie na niskich płacach jest modelem rozwoju, który jest na wyczerpaniu, z czego sobie raczej wszyscy zdajemy sprawę.

W tym przypadku chodzi o coś zupełnie innego: o celowe manipulowanie zasadami konkurencji na unijnym rynku wewnętrznym w taki sposób, który praktycznie czyni nasze firmy usługowe na rynku unijnym niekonkurencyjnymi. Dzieje się tak dlatego, że firmy nasze ponoszą dodatkowe koszty pozapłacowe, które nie obciążają firm lokalnych. Wynikają one z wymogów biurokratycznych związanych z procedurą delegowania pracowników, dodatkowych kosztów wyżywienia, transportu, noclegów, które – jak wskazują eksperci – sięgają dodatkowo 32 proc. całkowitych kosztów pracy.

W takich warunkach administracyjne zrównanie płac pracowników delegowanych z płacami pracowników lokalnych oznacza automatyczną utratę kosztowych przewag konkurencyjnych przez naszych eksporterów usług.

Projekt dyrektywy, forsowany w szczególności przez Francję i kraje Beneluksu, ogranicza również maksymalny czas świadczenia usług. Wprowadza również szereg przepisów pozwalających na ich swobodną interpretację przez lokalnych inspektorów pracy danego państwa.

Powstrzymanie tych szkodliwych zapisów, które de facto ograniczają swobodny rynek usług w Unii Europejskiej, to zadanie nie tylko polityki, ale także zrzeszeń pracodawców, związków zawodowych i organizacji pozarządowych.

Alternatywy dla Unii brak

Nie ma dla Polski realnej alternatywy rozwojowej poza Unią Europejską. Stopień uzależnienia naszej gospodarki od UE jest olbrzymi: to dzisiaj ok. 70 proc. naszej wymiany handlowej z zagranicą. Polskie firmy coraz śmielej oraz – co godne podkreślenia – przy wydatnym wsparciu instytucji publicznych zdobywają nowe rynki zbytu w świecie, ale oparcie naszego modelu na innych kierunkach geograficznych poza UE jest naiwne i złudne.

Z Chinami mamy gigantyczny deficyt handlowy i liczenie na mityczne fundusze chińskie, które pomogą rozwinąć naszą infrastrukturę, jest mrzonką. Trójmorze to nie alternatywa dla UE, ale jej uzupełnienie o silniejsze zakorzenienie regionalne. Na razie nie widać konkretnych projektów gospodarczych, które taką współpracę mogłyby cementować, a bez nich inicjatywa istnieje czysto teoretycznie.

Poza tym marzeniem wszystkich krajów naszego regionu (z nielicznymi wyjątkami) jest doszlusowanie do twardego jądra UE nawet przy akceptacji faktu, że taka Unia jest zdominowana przez dwie największe gospodarki – Niemcy i Francję. Kraje te w sensie zarówno gospodarczym, jak i politycznym mają dużo więcej do zaoferowania niż my, dlatego projekty przygotowywane w kontrze do stanowiska tych dwóch państw są z góry skazane na porażkę.

Argumenty handlowe lepsze od dramatyzowania

Nie znaczy to oczywiście, że powinniśmy ślepo akceptować wszystkie pomysły najsilniejszych. Wręcz przeciwnie. Przez 12 lat uczestnictwa w strukturach europejskich nauczyliśmy się posługiwać prawem, instytucjami i polityką unijną, aby mieć na nią realny wpływ, co w wielu aspektach przynosi wymierne efekty.

Unia, tak jak zarządzanie przedsiębiorstwem, oparta jest na budowie i szukaniu konsensusu, co oczywiście nie wyklucza sporu. Chodzi o to, by w takim procesie szukania konsensusu mniej dramatyzować i nie używać stwierdzeń typu „Nicea albo śmierć" (czy ktoś swoją drogą jeszcze pamięta, o co chodziło w tym słynnym bon mocie Jana Rokity i czy miało to jakiekolwiek znaczenie dla naszego modelu rozwoju?).

Musimy sobie jak najszybciej przyswoić reguły gry unijnej. Jeśli zależy nam na istotnych z naszego punktu widzenia projektach, to musimy przekonać do naszych racji większość decydentów, czasami używając zwykłych handlowych argumentów (pójdź mi na rękę w sprawie, na której bardzo mi zależy, a ja odwdzięczę się wsparciem przy innej okazji), czy po prostu działać według reguł przyjętych w klubie, do którego należymy.

Przecież ich nieprzestrzeganie już doprowadziło do gigantycznych problemów społecznych spowodowanych kryzysem zadłużeniowym i utratą konkurencji w kilku krajach południa UE. Nie różnią się one od podejmowania decyzji w korporacjach multinarodowych, gdzie dla zdobycia większości dla nawet najbardziej racjonalnych pomysłów trzeba wykonać megarobotę lobbystyczno-przekonującą.

Ustępstwo w naszej polskiej kulturze jawi się jako coś strasznego, podczas gdy w Unii, ale też w zwykłym codziennym życiu powinniśmy szukać kompromisów w ramach obowiązujących reguł, a przede wszystkim mieć precyzyjnie zdefiniowane cele na poziomie państwa. Mam wrażenie, że źródłem problemów związanych z dyrektywą o delegowaniu pracowników jest nasze rozkojarzenie, brak konsekwencji i obarczanie innych błędami zaniechania popełnianymi przez nas samych.

Jeśli chcemy na poważnie grać z najsilniejszymi w Europie, to nie powinno się to odbywać na poziomie karczemnej wymiany złośliwości. Kluczem jest tylko profesjonalizm naszych instytucji, umiejętny lobbing, włączenie do realnego procesu decyzyjnego organizacji zrzeszających zainteresowanych tematem (w naszym przypadku organizacji pracodawców oraz zrzeszeń branżowych), zdolność do definiowania celów, powściągliwość w języku, którym się komunikujemy z otoczeniem. Ale przede wszystkim świadomość, że jeśli chcemy uprawiać Realpolitik, a nie tylko brylować w mediach społecznościowych, to musimy założyć, że nic nam się nie należy a priori, bez względu na nasze pretensje do historii.

Politykę historyczną można uprawiać na sympozjach naukowych, a nie w realnym świecie polityki i biznesu. Jeśli własne słabości i brak odpowiedniego przygotowania nadrabiamy retoryką obśmiewającą naszych adwersarzy/partnerów za ich rzekome oderwanie od rzeczywistości, to w ten sposób eksponujemy własne słabości.

Szkodliwy brak skłonności do kompromisu

Tak się nie prowadzi polityki w UE i nie wygrywa ważnych dla siebie spraw. Takie działanie jest przeciwskuteczne, a miarą sukcesu w polityce jest właśnie skuteczność. Przegrywanie tak istotnych spraw jak dyrektywa o pracownikach delegowanych, która jasno pokazuje, że twarde odrzucanie jakiejkolwiek skłonności do kompromisu pozwala nam być łatwo rozgrywanym przez hegemonów europejskiej polityki, będzie coraz bardziej wypychać nas z Unii. I dzieje się to w najbardziej chyba euroentuzjastycznym kraju europejskim!

Czcze gadanie o konieczności zmiany funkcjonowania UE nie ma najmniejszej szansy powodzenia, gdyż inaczej nie można zarządzać multinarodową organizacją. Nasza szansa w Unii to rola istotnego pośrednika, który będzie z jednej strony amortyzował siłę europejskich hegemonów i korygował ich błędy (europejska polityka imigracyjna, ograniczanie wolnego rynku w obszarze usług), a z drugiej strony prezentował myślenie regionu w instytucjach unijnych zdominowanych przez przedstawicieli starej Europy. Tylko wtedy będziemy się liczyli, a nasza pozycja w Unii będzie rosła.

Próba budowy spójności naszego regionu w opozycji do Niemiec i Francji praktycznie w każdej sprawie, w szczególności integracji europejskiej, musi się zakończyć sromotną porażką i zredukowaniem do minimum naszej zdolności koalicyjnej. Ten niebezpieczny proces już się rozpoczął, o czym świadczy stanowcze stanowisko dotąd nam sprzyjającej Angeli Merkel w sprawie praworządności w Polsce.

Jak zawalczyć o dyrektywę

Szansą na kompromis w sprawie pracowników delegowanych mogłoby być wypracowanie wspólnego stanowiska negocjacyjnego środowisk biznesowych, branżowych, organizacji zrzeszających pracodawców przy dyskretnym wsparciu rządu i jak najszybszy powrót do stołu negocjacyjnego z Francją, która sztukę europejskiej dyplomacji opanowała do perfekcji. Bez pokazania zdolności koncyliacyjnych w tej sprawie narażamy setki tysięcy miejsc pracy w naszym kraju i kreujemy wrogość do Unii, co samo w sobie jest sprzeczne z naszym interesem narodowym.

Minimalnym celem, który powinniśmy sobie stawiać, jest wynegocjowanie długich okresów przejściowych dla wejścia nowej dyrektywy w życie. Jestem przekonany, że rząd w tej bardzo istotnej dla nas sprawie może liczyć na wsparcie i duże zaangażowanie wszystkich organizacji pracodawców oraz zrzeszeń branżowych w Polsce.

Maciej Stańczuk był prezesem banku WestLB w Polsce oraz spółki Polimex-Mostostal

Nowa dyrektywa unijna o delegowaniu pracowników to rzeczywiście realna groźba wyparcia tysięcy polskich firm usługowych z Europy Zachodniej oraz utraty pracy przez ponad pół miliona pracowników.

W projekcie nie jest najważniejsze to, że zrównane byłyby płace naszych pracowników delegowanych do poziomu zachodnioeuropejskiego, gdzie nasi pracownicy czasowo są zatrudnieni. Na wzroście płac naszych pracowników generalnie powinno nam zależeć i nie ma w tym nic zdrożnego. Konkurencyjność oparta wyłącznie na niskich płacach jest modelem rozwoju, który jest na wyczerpaniu, z czego sobie raczej wszyscy zdajemy sprawę.

Pozostało 93% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację