Gdy podróżuje się drugą linią warszawskiego metra, zwiedza Centrum Nauki Kopernik albo jeździ po coraz lepszych stołecznych drogach rowerowych, trudno unijne fundusze oceniać inaczej niż jako dobrodziejstwo. Wszystkie te projekty zostały bowiem w dużej mierze sfinansowane z pieniędzy europejskich. A mówimy przecież o zamożnej stolicy. W uboższych regionach Polski skok cywilizacyjny, jaki się dzięki nim dokonał, jest jeszcze wyraźniejszy.

Patrząc z tej perspektywy, przykręcanie przez Brukselę kurka z funduszami dla Polski może niepokoić. Już ponad rok temu, gdy było jasne, że w latach 2021–2027 otrzymamy z UE realnie mniej o około 14 proc. niż w latach 2014–2020, analitycy agencji ratingowej S&P tłumaczyli, że to – wraz z szybkim starzeniem się ludności – zetnie tempo wzrostu polskiej gospodarki o połowę. Tymczasem dziś się okazuje, że tama będzie wyższa. W kolejnym wieloletnim budżecie UE suma funduszy przeznaczonych dla Polski może być nawet o 26 proc. mniejsza niż w bieżącym.

Na pierwszy rzut oka takie ograniczenie napływu funduszy musi nam zaszkodzić. Wiadomo, że lepiej mieć 27 mld euro, niż ich nie mieć. W praktyce jednak ten rachunek nie jest tak oczywisty. Łatwość, z jaką po 2004 r. mogliśmy korzystać z unijnych pieniędzy, sprzyjała ich marnotrawstwu. Nie tylko instytucje publiczne, ale też prywatne przedsiębiorstwa realizowały wiele projektów, których ekonomiczny sens był wątpliwy, ale pozwalały sięgnąć one po dotacje. A przecież energię, czas i własne środki, które było trzeba dołożyć, można było spożytkować lepiej. Mniej spektakularne inwestycje, ale oparte na ekonomicznym rachunku, mogą być bardziej efektywne niż te, na które pieniądze dawała Bruksela. Na domiar złego harmonogram wypłaty funduszy z UE skutkuje cyklem inwestycyjnym, który nie sprzyja racjonalnemu ich wykorzystaniu. W ostatnich latach tzw. perspektywy budżetowej następuje kumulacja wydatków, co podnosi ceny realizacji projektów inwestycyjnych.

Gdy pieniądze z UE będą płynęły mniej wartko, łatwiej będzie racjonalnie z nich korzystać. Co ważniejsze, nurt będzie w dużej mierze zależał od naszego wysiłku. Zmniejszenie kwoty, która przypaść ma w udziale Polsce, wynika bowiem w dużej mierze ze zmiany priorytetów Komisji Europejskiej. W kolejnym budżecie będzie mniej pieniędzy z góry rozdzielonych między kraje członkowskie na politykę spójności i politykę rolną, a więcej na politykę klimatyczną czy innowacje. O te środki kraje będą między sobą konkurować, co powinno sprzyjać jakości realizowanych projektów. A Polska ma dodatkowo pewną przewagę: w zakresie ochrony klimatu mamy do zrobienia więcej niż inne kraje UE. Łatwiej będzie nam znaleźć „zielone" projekty, które mogą liczyć na aprobatę KE.